czwartek, 17 grudnia 2015

19 Prawda

   28.10 - 01.11.2015 r.
   Ostatni rozdział. Smutam i jestem dumna ;__; A Meyves zdobył moje serce całkowicie! <3




   Coś, co wydaje się być jedynie marą, wymysłem zmęczonego mózgu, niekoniecznie jest zjawą. Rejestrować możemy nagłe podrywy wiatru, drgania ziemi, atak wysokich fal. Dlaczego więc ujrzenie muru dusz miałoby być tylko iluzją, czymś nieprawdziwym? Zbiorowa halucynacja jest możliwa, potwierdzają to dawne badania, ale wątpię, by kilkuset ludzi ujrzało coś takiego.
   Z tej liczby żołnierzy to akurat ja musiałem być tym, który zemdleje. Cholerna kula. Przeniesiono mnie do namiotu dowódców, ocknąłem się chwilę po tym, jak wyjęto ze mnie to ustrojstwo. Leżę i próbuję zasnąć, mając w żyłach taką ilość środków przeciwbólowych, która powaliłaby kucyka. Czy ja wyglądam na jednego z nich?!
   Patrzę na Jonathana, który także tu jest. Rozumiem obecność medyka i jego asystentki, ale co blondyn chce zyskać, siedząc obok mnie? Na zewnątrz nadal panuje wojna! Czyn Cary nie sprawił, że nagle wywieszono białe flagi.
   - Dlaczego tu jesteś? - pytam przyjaciela. Niepokoi mnie także cisza poza naszym schronieniem. - Wszyscy zginęli, że nic nie słychać?
   Blondyn patrzy na mnie jak na gościa, który dopiero co wyrwał się z wariatkowa. Nie powinien. Przecież mnie zna, czasami wychodzi ze mnie cham. Szczególnie wtedy, gdy jestem ranny.
   Asystentka medyka podnosi delikatnie moją rękę, syczę cicho, czując ból. Leki nigdy na mnie nie działały, nieważne jak mocne by były. Mój organizm ignorował ich działanie, przyjmował jedynie efekt uboczny, jakim jest senność.
   - Doktorze, bluza będzie potrzebna?
   Wzdycham cicho. Zostanę ubrany w czarną, opinającą ciało czarną bluzkę medyczną z długim rękawem, która będzie wspomagać leczenie rany po postrzale i umożliwi mi powrót na front. Skąd to wiem? Bo już przez to przechodziłem ostatnim razem.
   John siedzi obok, w dalszym ciągu milczy, szturcham go lekko.
   - Ej no, raczysz odpowiedzieć, milordzie?
   Cisza z jego strony zaczyna mnie niepokoić. A co, jeśli naprawdę nasze oddziały są martwe? I Cara też? Przecież tak nie może być, do cholery!
   Chcę się poderwać z miejsca, ale właśnie zbliża się do mnie lekarz z moim nowym ubrankiem. Jak miło. Przynajmniej jego asystentka przestanie się ślinić na widok mojej klaty. Niech sobie znajdzie swój własny kaloryfer, ja jej mojego nie oddam.
   - John - ponaglam. - Mów, co się tam dzieje.
   Niepewność powoli zabija, bo przez nią rodzą się najczarniejsze scenariusze.
   - A nic - raczy coś z siebie wydusić. Obserwuje, jak jestem ubierany przez medyka, dopiero gdy zapina mi na powrót mundur, opowiada dalej. - Żołnierze obu stron są w swoich namiotach, czekamy na świt.
   Patrzę na niego badawczo.
   - Niby dlaczego?
   - Może wraz z pierwszymi promieniami słońca blokada Strzegących opadnie.
   Rozdziawiam usta, moja szczęka prawie dotyka podłoża.
   - Cara nadal to trzyma?
   - Tak.
   Ta dziewczyna jest niesamowita. Rozumiem stworzenie tarczy na kilkanaście minut, ale więcej niż godzinę Skąd ona bierze na to siły? Jestem pewien, że w tej chwili wielu Służbowców uważa ją za czarownicę albo jakąś boginię. Raczej nie zdołały do nich dotrzeć wieści o przemówieniu księżniczki.
   Za to Afrikończycy mogą dobrze wiedzieć, kim ona jest.
   I starać się ją zabić.
   Gdy na nowo jestem w pełni ubrany, dziękuję medykowi, po czym wypruwam z namiotu niczym naładowany energetykami nastolatek. Muszę wiedzieć, co się dzieje. Muszę to zobaczyć na własne oczy, by w pełni uwierzyć.
   Docieram do linii wody i spoglądam w górę. Coraje miał rację - dusze wraz z księżniczką stoją na straży, a żadne pociski nie przechodzą przez blokadę. Jesienne niebo zaczyna jaśnieć, lazur i pomarańcz wypierają czerń i blask gwiazd. Błękitna zorza Strzegących niknie po obu stronach horyzontu. Podchodzę bliżej, woda obmywa mnie, czyni ubranie cięższym, ale nie zwracam na to większej uwagi. Wyciągam ręki i dotykam świetlistej ściany. Moja ręka przechodzi przez nią, wchodzę więc cały.
   Jestem w innym wymiarze. A przynajmniej tak się czuję. Przechodzę wgłąb tarczy, dostrzegam blondynkę. Czy wie, że to już świt? Nowy dzień, nowa historia do napisania.
   - Cara! - krzyczę. - Wystarczy! Dopięłaś swego! Nastaje nowy czas!
   Nie wiem, czy mnie usłyszała, ale chyba tak. Coś na kształt strażnika mocy wypycha mnie z tarczy - osobnik bez twarzy, stworzony z mocy. Strzegący to są jednak interesującymi mutantami. Wyprowadzony przystaję przy blokadzie i obserwuję, jak jej zasięg się zmniejsza. Kolejne dusze wnikają w ciało Cary, aż poza nią nie zostaje nikt inny. Niebieski blask znika, dziewczyna wisi w powietrzu, po czym zaczyna opadać. Spadnie! - w mojej głowie pojawia się taka myśl, ale nic takiego się nie dzieje. Niebieskooka kontroluje i to, z rozłożonymi ramionami zbliża się do linii wody. Podchodzę bliżej, czuję, że to ja muszę być tym, którego ujrzy jako pierwszego po tym całym transie.
   Delikatnie dotyka stopą lustra, przez co tworzą się hipnotyzujące kręgi. Oddycha głęboko i otwiera oczy - ich blask przypominający ten tarczy gaśnie, tęczówki ponownie mają ten piękny kolor błękitu.
   - Cześć. - Uśmiecha się do mnie. - A nie mówiłam, że sobie poradzę?
   Nie odpowiadam, przyciągam ją tylko do siebie i mocno przytulam. Żyje. Świat najwidoczniej chwilowo wstrzymał swój proces autodestrukcji. Zapanowała harmonia. Wprawdzie nie wiemy na jak długo, ale czy warto się tym teraz martwić?
   Słyszę wystrzał z oddali, sztywnieję. Dostrzegam pocisk zmierzający w naszą stronę, który... nie dociera do nas. Pokonując kolejne metry, rozpada się niczym uran, choć nie potrzebuje do tego tyle czasu i specjalnych okoliczności.
   Patrzę na to wszystko bez dozy zrozumienia, a Cara wyswobadza się z moich objęć z cichym śmiechem.
   - Wracajmy do domu.
   Chwyta moją dłoń i ciągnie mnie w stronę namiotu dowódców.
   To koniec.
   Wojna skończona.
   Na razie.

****

   Dotarcie z powrotem do Karaan zajmuje nam jedenaście godzin. Jedenaście godzin spędzonych wśród radości, spojrzeń pełnych podziwu i przy boku Meyvesa. Zanim ruszyliśmy znad cieśniny, musiał wytłumaczyć obu oddziałom, kim jestem i co takiego uczyniłam. W oczach Służbowców od razu jestem kimś. Tak niewiele osób wie, jak długo byłam nikim. Poddałam się przeznaczeniu, gdy przyszedł na to czas, i oto jestem w miejscu, w którym pisane jest mi być.
   W ciężarówce wiozącej mnie do rodzinnego miasta mojego ojca. Miasta, które będę musiała opuścić, by zająć należne mi miejsce w Pałacu Królów w stolicy Ocelii. Przyjdzie mi porzucić świat, w którym żyłam przez dziewiętnaście długich i czasami ciężkich lat. Nie czuję się na to gotowa, dlatego chłonę tę chwilę, tworzę z niej jedno ze wspaniałych wspomnień, które będę pamiętać do końca swoich dni.
   Mijamy tablicę z nazwą miasta, zaczyna mnie boleć brzuch. Podekscytowanie i niepewność mieszają się ze sobą w moim środku. Brunet wyczuwa mój stan, chwyta moją dłoń. Zerkam na niego i uśmiecham się. To dzięki niemu udało mi się przetrwać to wszystko. Dzięki niemu i wsparciu, które mi okazał.
   - Dojeżdżamy - oznajmia, rejestrując widok z okna.
   Biorę głęboki wdech. Już niedługo zmierzę się z Radą Miasta, której obowiązkiem jest witać monarchę za każdym razem, gdy się pojawi. Już niedługo dowiem się, co stało się z Victelią. Czy ją zatrzymano i czy powoli traci zmysły w więzieniu. Bardzo bym tego chciała. Mam nadzieję, że wytoczenie procesu mojej ciotce jest teraz priorytetem. Dzięki spotkaniu ze Strzegącymi podczas obrony wiem, w jaki sposób udało jej się zakpić z całego społeczeństwa i ukryć pochodzenie oraz rodzinne koneksje. Czas jej władzy dotarł do mety, teraz czeka na nią nagroda za dekady kłamstw i wyzysku. Nie wiem, czy śmierć nie byłaby dla niej lepszym rozwiązaniem.
   Pojazd gwałtownie skręca, przez co wpadam na Baumwana.
   - Przepraszam! - mówię głośno, Meyves śmieje się cicho.
   - Nic się nie stało, księżniczko.
   Słyszę szmer za plecami. No tak, żołnierze pewnie usłyszeli naszą krótką wymianę zdań i teraz o niej rozprawiają. Rozumiem, że zaszokowało ich to, jakie jeden z kapitanów ma znajomości, ale żeby dopowiadać własną historię, w której to ja i Meyves jesteśmy sekretnymi kochankami? Naprawdę trzeba mieć niemałą wyobraźnię.
   Ciężarówka zatrzymuje się na głównym placu miasta.
   - Gotowa? - pyta mnie kapitan.
   Zerkam na niego.
   - Chyba tak.
   Żołnierze wychodzą z pojazdu, wręcz się z niego wylewają niczym zwabione dobrem dusze chętne na zbawienie. Słyszę okrzyki radości i brawa, pamiętam ten entuzjazm z ostatniego powrotu Służbowców. Stałam w tłumie, nie widziałam ich dobrze, nie dostrzegłam wówczas Meyvesa, który także tam był. Krzyczano wtedy wielkie słowa chwalące odwagę i męstwo. Jakby nie wiedziano, że to jeszcze nie koniec. Wygraliśmy bitwę, ale nie wojnę.
   Tym razem jest inaczej. Zakończyliśmy wojnę, cieśnina pozostaje terytorium autonomicznym, niezależnym od obu kontynentów. Nie będzie więcej bomb, nalotów czy nagły ataków. Strzegący dali jasno do zrozumienia, co myślą o przemocy. Teraz panować będzie dobro i umiarkowane zło.
   Przychodzi kolej i na naszą wysiadkę. Przesuwam się do wyjścia, Baumwan wychodzi za mną w światło dnia. Mrużę oczy, potrzebuję chwili, by do niego przywyknąć. Przede mną pojawia się Jonathan, wyciąga dłoń i pomaga mi wysiąść.
   - Witaj w domu, księżniczko - mówi, całując moją rękę. Szarmancko, ale peszy mnie. Tak jak tysiące wlepionych we mnie oczu.
   Członkowie Rady podchodzą bliżej, ich białe stroje lśnią niczym diamenty. Przełykam ślinę. Nigdy dotąd nie miałam do czynienia z jej przedstawicielami, poza Victelią oczywiście. Nie wiem, czego powinnam się spodziewać. Odczytają mi mój akt oskarżenia wydany przez ciotkę? Obwinią o pomówienia w sprawie Strzegących i tarczy? Zlinczują za przejęcie wszystkich stacji dla jednego ogłoszenia? Wiem dobrze, że przez ostatnie tygodnie łamałam prawo kilkukrotnie, ale sprawa tego wymagała! Czy mogę więc liczyć na łagodniejszy wymiar kary?
   Na przód wysuwa się jedna z postaci - mężczyzna przed czterdziestką, o miłej aparycji i sympatycznym spojrzeniu ciemnych oczu. Może nie będzie tak źle? Choć jego wygląd i postawa mogą być ukrytą groźbą tego, że nie będzie przyjemnie. Przykłada rękę do serca i lekka się kłoni.
   - Witamy w Karaan, księżniczko Cleopatro.
   W ślad za nim idą pozostali Radni, a następnie mieszkańcy. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi pokazuje mi swój szacunek do mnie - osoby, która nie powinna istnieć, nie po tym, co wydarzyło się prawie dwadzieścia lat temu. Wśród tłumu dostrzegam Evemis, Rony'ego i Patricka, uśmiechają się. Odwzajemniam to, czując łzy pod powiekami.
   - Dziękuję Bardzo miło jest tu znowu być.

****

   Przemierzam korytarz, odpowiadam na każde powitanie, choć się śpieszę. Muszę zdążyć przed wyprowadzeniem kobiety. Pora, by to ona poczuła się jak na przesłuchaniu.
   Jasnoniebieska suknia nie ułatwia mi poruszania się. Wyglądam jak arystokratka z osiemnastego wieku, nie dwudziestego trzeciego. Czuję się dziwnie, drażni mnie szelest materiału przesuwanego po podłodze. Nie pasuję do tego obrazka - mijają mnie urzędnicy i żołnierze, wszyscy uśmiechnięci, ubrani zgodnie z obowiązującym dress codem swoich zawodów. Wyglądam jak dziwaczka, ale Rada uznała, że powinnam się wyróżniać. Tylko czy aż?
   Podchodzę pod odpowiednie drzwi, strażnicy przepuszczają mnie, jeden z nich idzie za mną. Jestem na minusowym piętrze Iglesii. Muszę zejść jeszcze kilkanaście stopni, by znaleźć się na poziomie cel. Zmierzam do jednej z nich, by ostatecznie rozprawić się z ciotką i poinformować ją o konsekwencjach, jakie ją czekają, jeśli Sąd Karaanu zgodzi się na zaproponowany przeze mnie wyrok.
   Metal szczeka nieznacznie, a ja wchodzę do białego pokoju przypominającego izolatkę w zakładzie psychiatrycznym. Drzwi zamykają się za moimi plecami, zostajemy same, ale nie boję się. To ja tu jestem panią władzy, nie kryjąca się w kącie, patrząca na mnie z nienawiścią i chęcią mordu postać. Uśmiecham się i robię krok w jej stronę.
   - Dzień dobry, Victelio - mówię. - Ciociu.
   Wzdryga się i warczy niczym rozjuszony pies.
   - Jesteś zła, że mam moc, którą tobie odebrano i przez którą twoje włosy stały się białe? - Kucam w odpowiedniej odległości. - No cóż, nie powinnaś wykorzystywać jej do zabójstwa swojego męża i jego kochanki. Wiesz, że przemoc nie jest jedynym rozwiązaniem, prawda? Nie zawsze trzeba kierować się złem.
   - Czego chcesz? - pyta jadowicie. - Czego pragniesz, cholerna wiedźmo? Powinnaś być martwa!
   - Ale nie jestem. - Podnoszę się i podchodzę do małego okienka-naklejki imitującego takie prawdziwe z ładnym widokiem. - Chciałam ci powiedzieć, że jutro otwierają twój proces. Chcą cię skazać na potrójne dożywocie za wszystkie twoje zbrodnie. Będę walczyła o inny wymiar kary. - Obracam się w jej stronę. - Pięćdziesiąt lat wygnania na wodach Pacyfinu i pięciokrotne dożywocie.
   - Nigdy ci się to nie uda!
   Kobieta rzuca się na mnie, ale nie jestem zaskoczona. Tworzę więzy na jej ciele, zamykam ją w niewidzialnej klatce.
   - Prawda została poznana - mówię. - Twoje przewinienia są jawne. Wszystkie. Postaram się, byś żyła dostatecznie długo, by przebyć karę. - Zmierzam do drzwi. - Miłego dnia w nowym świecie, ciociu.
   Stukam w drzwi, które otwierają się przede mną. Z uczuciem ogromnej ulgi wracam na powierzchnię. Muszę teraz z powrotem dostać się do Pałacu Królów. W holu głównym natrafiam na Meyvesa, uśmiecha się do mnie.
   - Gotowa?
   - Jak nigdy.
   Już niedługo moja koronacja. Za minuty będę oficjalną monarchinią Ocelii. Jestem gotowa zmierzyć się z całą odpowiedzialnością, jaka na mnie spoczywa. Bo prawda zwyciężyła i wszystko będzie dobrze.

2 komentarze:

  1. Przeczytałam jeszcze rano na Wattpadzie, teraz komentarz.
    Meyves przebija sam siebie. Śmiałam się jak głupia, gdy czytałam te jego komentarze na temat sytuacji. Będzie mi tego brakować, gdy już całkiem rozstaniemy się w WIP'em. Cara też daje radę. Podoba mi się to, jak się rozwinęła przez całe opowiadanie, a jednocześnie pozostaje tą samą osobą, którą była na początku. Przede wszystkim scena powrotu i ten "spacer" do celi ciotki w sukni pokazują to, jaka jest Cara. Zresztą sam wątek Victelii prosi się trochę o rozwinięcie, ale skoro uznałaś, że ma być to w ten sposób, kłócić się nie będę.
    Tak technicznie na początku zrobiłaś z Meyvesa kobietę w jednym miejscu - "ocknęłam się" - i przez moment miałam zagwozdkę, o kim mówisz, także to sobie popraw. Więcej błędów nie znalazłam, ale się na nich nie skupiałam, więc coś mogłam przeoczyć.
    Dzięki za naprawdę fajną literacką przygodę.
    Pozdrawiam
    Laurie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Błąd poprawiony.
      Meyves, widzisz to? Laurie miała ubaw! Jednak potrafisz być zabawny *obrywam w ramię, Meyv strzela focha*
      Postanowiłam nie rozwijać wątku Victelii, bo chyba bym miała myśli samobójcze przez dłuższe przebywanie z nią.
      Cieszę się, że cała historia przypadła Ci do gustu :3
      Dziękuję za komentarz! :*

      Usuń

Komentarze mile widziane ;) Hejty niekoniecznie :P

Obserwatorzy