wtorek, 17 listopada 2015

18 Walka

   Rozdział pisany 11 - 18 października 2015 r.
   Cara mnie przeraża. Nie mocą, ale swoimi myślami. Nadal twierdzę, że wypiła więcej kofeiny niż ja podczas pisania.
   Coś się dzieje. Wow.
_____________________________

   Wojna. Zorganizowana walka zbrojna między państwami, narodami lub grupami społecznymi. Konflikt zbrojny. Najlepszy sposób na usprawiedliwione - ponoć - wielobójstwo, za które nie da się jednoznacznie wskazać winnego i odpowiedzialnego.
   Chcesz pokoju? Szykuj się na wojnę.
   Obserwuję śmierć wokół mnie. Nie pojawia się tak często, jak myślałam - będąc po dwóch stronach cieśniny, trudno jest dość szybko załadować broń dalekiego zasięgu. Patrzę na przerażone twarze odważnych żołnierzy i podziwiam ich postawę. Jak to ktoś powiedział: strach weryfikuje nasze zachowanie. Odwaga nie bierze się z braku strachu, lecz z siły jego przezwyciężenia. Wspinam się na palce i dostrzegam plecy Meyvesa. Jest zdeterminowany i pewny swej misji, nie działa pochopnie. Zachowuje się niczym robot, ale wiem, że to wyuczony system. Mogłabym powiedzieć, że na froncie Baumwan staje się kimś zupełnie innym, ale tak nie jest. Walcząc, wypełnia swoje jestestwo. Jego przeznaczeniem jest być żołnierzem - cichym bohaterem ojczyzny.
   Kryję się przed wzrokiem oddziałów Ocelii, pozostaję w tyle. Wiem, że niedługo Jonathan będzie badał teren, choć zdaję sobie sprawę, że bacznie patrzy na okolicę, by zarejestrować mnie. Rozumiem, że dba o to, bym przeżyła i sprawdza, czy wciąż kręcę się przy Fortalezie albo Luche, ale powinien robić to dyskretniej. niedługo jego drużyna pojmie, że kapitan ewidentnie kogoś szuka, a ja nie mogę być wiecznie niewidzialna. Poza tym umówiliśmy się, że będę się zgłaszać wieczorami w ich namiocie, a w dzień pokazywać podczas musztry. Mam mundur, nie wychylam się, dbam, by nie przebywać za długo w pobliżu innych żołnierzy, by nie zdołali mnie zapamiętać.
   Przemykam niczym cień za oddziałem. Co udało mi się odkryć na froncie? Że stając się niewidzialną nawet w południe, kiedy to inni szukają wytchnienia w cieniach towarzyszy, ja swój tracę. Jest tak, jakbym w ogóle nie istniała. Staję się częścią natury jak dawniej szamani. Ale zachowuję zdolność myślenia i obserwacji. To dzięki mnie Meyves nakazał zmienić trasę marszu, przez co nasze dwa ofensywne oddziały nie zostały rozszarpane na strzępy przez miny tamtego wieczoru. John nie odpuszczał mnie na krok, co w namiocie dowódców nie było trudne, ale strasznie irytujące. Opiekował się mną, jakbym została ranna, i komplementował, jakbym była Miss Universal. Za to Baumwan posyłał w moją stronę pioruny. Szczerze mówiąc, wolałam tę obojętność i złość w oczach od przymilania. To wojna, nie pokaz. Jeśli będę zdolna do ratowania życia - zrobię to. Uciekłam na front przed Victelią i jej chorymi żądzami, ale gotowa stawić czoła innemu wrogowi. Po tygodniu nadal żyłam i dochodziłam do wniosku, że moje życie również jest wojną, ale o przetrwanie.
   Przyśpieszam kroku, choć nikt nie jest w stanie tego dojrzeć. Zbliżam się do Meyvesa, chcę wiedzieć, czy wykonuje rozkaz, który dzisiaj rano obudził w nim dziwne pokłady agresji, co niemal skończyło się rozbitą krótkofalówką i nadajnikiem. Plany uległy przyspieszeniu - to tej nocy Fortaleza i Luche mają przedostać się przez wąski trakt na stronę wroga. Za sześć godzin mamy zaatakować, a to powinno być punktem kulminacyjnym całej tej wojny z Africonem. Mamy dać początek końcowi.
   Boję się tego. Bardziej niż podczas transportu na zachodnie wybrzeże, kiedy to musiałam się pilnować i przez trzynaście godzin pozostać niewidzialną. Udało się, po części dlatego, że Meyves pilnował, by mało kto spoglądał w moją stronę. Dzięki jego wsparciu wytrwałam. Teraz chciałabym być wsparciem dla niego podczas wykonywania tego zadania.
   Idę przy nim niewidoczna dla innych, zerkam na niego i widzę jego przystojny profil. Chyba już wiem, dlaczego się go obawiałam na początku naszej nieznajomości, gdy mijałam go na korytarzach Iglesii wśród innych Służbowców. Moje ciało wiedziało już wówczas, że nasze drogi się ze sobą zetkną na wielkiej ścieżce przeznaczenia, czego mój umysł nie chciał przyjąć do wiadomości i dlatego bronił się strachem. Teraz wiem, że to uczucie było niepotrzebne. Zdołaliśmy się zaprzyjaźnić, a nawet mogę rzec, że Meyves jest moją bratnią duszą. Nie w takim stopniu jak Simon - jego nikt nie zdoła doścignąć i godnie zastąpić - ale rozumie mnie bardzo dobrze, nie prawi słodkich słówek na pocieszenie, ale potrząsa mną, gdy tego potrzebuję.
   Zastanawiam się, czy znaczę dla niego tyle samo, co on dla mnie. Ale chyba tak. W końcu nasze nocne pogawędki nie miałyby racji bytu, gdybym była tylko znajomą, która nagle zrzuciła na niego ciężar swoich problemów.
   - Jak się czujesz? - pytam cicho, by tylko on mnie usłyszał.
   Nie jest zaskoczony tym, jak blisko niego jestem. Cały czas czujny nie daje się niczym zaskoczyć. Rozumiem, dlaczego cieszy się w Fortalezie takim szacunkiem. Poza odwagą cechuje go inteligencja, intuicja i spostrzegawczość. Planuje każdy ruch tak, by być gotowym na każdą nagłą zmianę. Ma w sobie coś królewskiego.
   - Nie jest źle - odszeptuje. Jeśli któryś z żołnierzy widzi w tej chwili, że Meyv rusza ustami, nie będzie zbytnio zdziwiony. Podwładni bruneta wiedzą od początku jego dowodzenia, że czasami mówi sam do siebie, najczęściej obmyśla w ten sposób strategię. Nikt więc nie pomyśli o tym, że Baumwan naprawdę z kimś rozmawia. - Ale mam niezbyt dobre przeczucia, Cleo.
   Używa zdrobnienia mojego prawdziwego imienia, dobrze jednak wiem, że dla niego pozostanę Carą, nieważne co się wydarzy.
    - Skąd się one biorą? - pytam.
    - Z doświadczenia. - Zerka na mnie, zielone oczy są poważne, pełne mądrości jak u starca. Ponownie czuję, że Meyves jest starszy, niż mówi o tym jego metryka, a ta dojrzałość dziwnie mnie do niego przyciąga. - Wiem, że na wojnie nic nie idzie łatwo, a jeśli zdarzy się coś, co będzie można uznać za proste, będzie równoznaczne z wpadnięciem w pułapkę. - Krzywi się lekko, jakby właśnie wspomniał coś podobnego. Na przykład moment, kiedy nabawił się tych paskudnych ran szpecących jego lewy bok. - Szkoda, że moi przełożeni nie odbierają tego w ten sam sposób.
   Każdy z nas ma swój rozum. Przynajmniej tak mogłoby się wydawać, jednak zbytnio ufamy i polegamy na technologii. która nadal, pomimo swojego zaawansowania, bywa pełna błędów, które doprowadzają do tragedii.
   - Więc musimy być bardziej ostrożni - wnioskuję. - Czy wszystkie raporty przychodzą punktualnie? Jakieś wieści z Karaan?
   Kapitan kiwa głową i wzdycha, a ja na chwilę wstrzymuję oddech, jakbym nie chciała zakłócać działania jego gardła.
   - Przychodzą, na całe szczęście. Mieszkańcy chcą publicznego linczu Victelii i powrotu księżniczki.
   - Wysłano kogoś z Rady na front?
   - Nie. Posłuchano twojej prośby, nikt oficjalnie nie spróbuje cię odnaleźć, by koronować. Ale na pewno ktoś tutaj będzie chciał odkryć twoją tożsamość.
   Czuję dziwny ciężar na piersi, jakby ktoś naciskał na moje płuca.
   - A jeśli to będzie któryś z twoich żołnierzy?
   - Wtedy będzie miał ze mną do czynienia.
   Wsparcie. Z całej naszej grupy to Meyves daje mi go najwięcej, choć być może o tym nie wie. Jest wobec mnie wymagający niczym starszy brat, ale zachowuje się też jak najlepszy przyjaciel. To dzięki jego obecności nie zrobiłam tutaj jeszcze niczego głupiego.
   - Dziękuję. - Uśmiecham się do niego, odwzajemnia to przez sekundę, po czym znowu jest skupiony. - Chyba wrócę do swojego szeregu. 
   Kiwa głową.
   - Dobrze. Porozmawiamy, gdy dotrzemy na plażę.
   Brzmi jak obietnica, przez co lekko się rumienię. Usuwam się na bok i patrzę na mijających mnie żołnierzy. Nie wiem, co się ze mną dzieje. Od tygodnia jestem tak daleko od Karaan jak nigdy w życiu. Od tygodnia noce spędzam w pobliżu namiotu Meyvesa i Jonathana. Od tygodnia obserwuję Baumwana, gdy ten szykuje się do snu. Od tygodnia zbyt często pojawia się w moich myślach. Od tygodnia chcę go ocalić bardziej niż siebie.
   To nie może być miłość. Na wojnie nie rodzą się tak ciepłe uczucia. Musiałyby pojawić się wcześniej. Ale to tylko przywiązanie, romantyzm nie leży w mojej naturze.
   A mimo to idę za wszystkimi odrobinę osowiała. Przez to tracę koncentrację i przestaję obserwować otoczenie.
   A wróg nie śpi.
****
   Meyves nie spełnia obietnicy. Po dotarciu na wybrzeże porozumiewał się z Coraje i swoimi zastępcami, obmyślali strategię zaskoczenia afrikońskich wojsk. Wycofałam się więc, znalazłam miejsce za wydmą, gdzie usiadłam i oddałam wpatrywaniu w falujące wody cieśniny. Gwiazdy objęły władzę na jesiennym niebie, wiatr się wzmógł, więc otulam się szczelniej ramionami. Otaczający mnie zewsząd przyjemny szum powinien rozluźnić, jednak z jakiegoś powodu zaczynam odczuwać niepokój. Lampy widoczne po drugiej stronie brzegu nie zachęcają do odwiedzin.
   Rozumiem teraz Baumwana. Dotarliśmy tutaj po kilkugodzinnym marszu bez napotkania jakichkolwiek przeszkód, co jest podejrzane. Właściwie od czasu pola minowego nic nas nie spotkało. A przecież Africon miał sporo czasu na zawładnięcie tym terenem i rozpoczęciem ataku już w granicach Ocelii. Bliżej stolicy, bliżej celu.
   Coś tu mocno nie gra.
   Zerkam w stronę obozujących niedaleko żołnierzy. Nie rozbijają namiotów, jedynie rozkładają śpiwory, do których wślizgują się z zamiarem drzemki. Oczywiście każdy z nich włącza system ścienny, by nie być dla kogoś celem obserwacji. W zasięgu mojego wzroku pojawia się niemal setka prostokątnych domków. Wzdycham cicho. Mój śpiwór jest w plecaku Meyvesa, a on nadal rozmawia. Nie będę mu przeszkadzać, utworzę dla siebie nieckę, w której się schowam i chwilę prześpię.
   Udaje mi się to, choć moje obolałe mięśnie nie są mi zbytnio wdzięczne za chwilę relaksu. Wokół mnie panuje druzgocąca cisza, podnoszę się szybko z bijącym sercem, boję się, że zostałam sama. Na szczęście tak nie jest. Domki zlewają się odrobinę z mrokiem, mgła znad wody też jakoś nie sprzyja patrzeniu na większą odległość, ale mój podrasowany specjalnymi genami wzrok daje sobie radę w takich warunkach.
   Otrzepuję spodnie munduru i ruszam w stronę oddziałów. Gwiazdy migocą wyraźnie, choć wolałabym, by tej nocy w ogóle się nie pojawiły. Lepszy efekt zaskoczenia. Ale wtedy trzeba by też było zgasić księżyc, do nowiu trochę czasu zostało. Ale nie do ataku.
   Nie wiem jak, ale w pobliżu wyłania się Baumwan, który ewidentnie idzie w moją stroną, choć nie może mnie widzieć, zatrzymałam swoje cząsteczki. Czyżby wyczuwał mnie w każdych okolicznościach?
   Zielone oczy lśnią w blasku nocy niczym dwa szmaragdy. Przełykam ślinę, gdy kapitan Fortalezy przystaje w odpowiedniej odległości.
   - Właśnie do ciebie szedłem. - Moje serce wzlatuje na wyżyny radości, każę mu wracać na swoje miejsce, przez co boleśnie obija się o żebra. Nie wariuj. - Miałem nadzieję, że już nie śpisz. - Czyli wiedział, gdzie byłam przez ten czas i co robiłam. Interesował się mną. - Za chwilę urządzam odprawę. - Rusza do przodu, dołączam do niego, na chwilę znowu staję się człowiekiem. - Robimy trzy grupy. Idziesz w drugiej. Po przejściu przez platformę na teren Africonu skierujecie się na północ i dotrzecie do głównej bramy. Dopiero tam rozpoczniecie atak. Zrozumiałaś?
   Zerkam na niego i kiwam potakująco głową.
   - Tak, zrozumiałam.
   Czuję jakąś dziwną wyższość. Zostałam poinformowana o planie przed resztą oddziałów. Cóż za wyróżnienie.
   - Dobrze. Dołącz do środkowych i nie daj się zabić.
   Kiwa mi głową i odchodzi w stronę Jonathana, a ja na nowo staję się niewidzialna.
   Posłusznie kryję się wśród członków drugiej grupy, starając się nikomu nie wadzić - trudno tłumaczyć, że się kogoś przez przypadek nadepnęło, gdy ta osoba nawet mnie nie widzi. Obserwuję odprawę, dyscyplina żołnierzy budzi we mnie podziw dla ich silnej, wyćwiczonej przez lata woli. Na sygnał ruszam wraz z pozostałymi Służbowcami. Cisza panuje wokół nas, dopóki nie dochodzimy do platformy. Jest to szeroki na pięć metrów metalowa droga łącząca dwie strony brzegu, która z geopolitycznego punktu widzenia nie należy do żadnego z kontynentów, dlatego nie jest w ogóle pilnowana. Nie wiem, ilu ludzi korzysta z niej w ciągu dnia, ale musi ich być sporo. Czuję wibrację pod stopami, z każdym krokiem mój niepokój rośnie. Nie wiadomo, czy konstrukcja wytrzyma ciężar obu oddziałów.
   Stąpam powoli, jednak nie na tyle, by szereg za mną deptał mi po piętach. Staję się czujna - gdy woda i niebo zlewają się w jedno, wszystko może się wydarzyć. Zanim ostatni z nas postawi stopę na stałym lądzie, mija godzina. Jedna godzina, przez którą nic się nie dzieje.
   Aż do teraz.
   Ledwie rozdzielamy się i zgodnie z planem kierujemy w odpowiednie strony, rozlega się pojedynczy strzał - sygnał ostrzegawczy. Gdy nie zatrzymujemy się, pada kolejny strzał, a wraz z nim jeden z żołnierzy Jonathana. Nie wiem, czy jest już martwy, nikt nie ma czasu tego zweryfikować. Zaczął się atak, ktoś musiał wydać naszą strategię. Wątpię, by Afrikończycy zdołali się sami domyślić, co dla nich przygotowaliśmy.
   Prę do przodu ze swoją grupą, gotowa wypełnić zadanie. Gubi mnie jednak to, że na chwilę odwracam się w stronę pozostałych. Jedna chwila wystarczy, bym w świetle gwiazd ujrzała upadającego Meyvesa i coraz większą plamę krwi na jego mundurze.
   Głos więźnie mi w gardle, zaciskam dłonie w pięści, a wtedy moja prawdziwa natura daje o sobie znać.

****
   Nie poczułem pocisku, tylko siłę, która posłała mnie na ziemię. Ból, który rozszedł się od ramienia w dół ręki i na klatkę piersiową, przez chwilę pozbawił mnie tchu. Szlag. Oberwałem akurat tam, gdzie kamizelka nie miała szans mnie ochronić. Otumaniony bólem i adrenaliną podniosłem się, choć moje ciało protestowało. Nie mogłem jednak oddać się lenistwu. Przecież jestem na wojnie, mam tu ludzi, którzy zawierzyli mi swoje życie, a ja nie mam zamiaru wracać do Karaan z trupami.
   Obserwuję, jak moi ludzie sięgają po karabiny, harmider wokół mnie wzmaga pulsowanie w ramieniu. Nie tak to wszystko miało wyglądać.
    - Utrzymać obronę! - krzyczę. - Ale bez przejmowania władzy!
   Służbowcy wiedzą, co to oznacza. Nie dać się zabić, jednocześnie nie tworzyć po drugiej stronie więcej strat niż to konieczne. Mimo wszystko Ocelia jest kontynentem pokojowym, nie zamierza ponosić większej liczby ofiar niż minimalną ilość.
   Patrzę za grupą Jonathana, powoli lecz sukcesywnie kierują się na południe. Dobrze. Zerkam na północny szlak i wstrzymuję oddech. Nie dostrzegam Cary. Nie chodzi o to, że jej nie widzę, bo wiem, w jakiej jest teraz formie. Nie wyczuwam jej obecności, przez moje ciało nie przechodzi ten prąd, który zawsze informuje mnie, gdzie podziewa się dziewiętnastolatka.
   Zniknęła.
   - Szlag!
   Dołączam do linii, chwytam karabin i celuję, nie trafiając w konkretną, ledwie widoczną postać.
   To wszystko nie tak miało wyglądać.
   Ramię nadal pulsuje bólem, zbieram wszystkie siły, by utrzymać broń i nie zawieść swoich podwładnych. W kryzysowych chwilach muszę pozostać opoką, choć jestem cholernie przerażony.
   Szukam nowego celu i wtedy dostrzegam poświatę Nie jest to żadne światło - zbyt blade - poza tym obleka dłonie postaci kroczącej ku siłom Africonu. Zamieram, a moje serce na chwilę przestaje bić.
   - Cara - szepczę. - Nie.
   Obserwuję - tak samo jak inni członkowie oddziałów - dziewczynę i nie mam pojęcia, co ona wyprawia. Ale ufam jej w tej chwili. Wiem, że nie idzie tam jak baranek na rzeź. Choć mam ochotę porządnie ją zrugać już teraz za to heroiczne zachowanie. Na to jednak przyjdzie odpowiedni czas. Czuję to.
   Dziewiętnastolatka idzie przed siebie, nie zważając na to, że Afrikończycy strzelają w jej stronę. Unosi obie ręce po bokach, niebieska poświata rozszerza swoje istnienie, a Cara powoli zaczyna unosić się nad ziemią, jakby lewitowała. Żołnierze są tak zaskoczeni tym, co potrafi, że nieświadomie opuszczają broń. Tarcza blondynki powiększa się, dzieląc dwa wrogie oddziały ścianą pochłaniającą łuski. Nie widzę twarzy dziewczyny, ale po minach Afrikończyków, których mogę dojrzeć, stwierdzam, że działa na nich jej magia. Wyglądają tak, jakby w ciągu sekundy całkowicie stracili dla niej głowę.
   Cara unosi się tak wysoko, że jest widoczna z odległości przynajmniej pół kilometra. Blask tarczy rozświetla noc, czyniąc z niej cień dnia. W chwili, kiedy myślę, że dziewczyna nie zaskoczy mnie już bardziej, odzywa się, a jej głos jak muzyka spływa na serca słuchających.
   - Zaprzestańcie wojny! Czy nie o tym marzymy od stu lat? O ciszy niezakłóconej kolejnymi wybuchami bomby? O dniach pozbawionych zamieszek w obliczu wojny domowej? Czy naprawdę nie chcecie  widzieć w drugim człowieku istoty ludzkiej godnej życia? Nie po to tysiące ludzi poddało się eksperymentowi i zostało zamordowanych! My, Strzegący, nadal jesteś z wami. I z wami będziemy dążyć do pokoju. Wszyscy!
   Po obu stronach Cary pojawiają się inni ludzie. Właściwie ich duchy. Rozpoznaję królową Annemarie i poprzedniego króla, a dziadka dziewczyny, Artura. Podejrzewam, że trzej nastolatkowie po lewej stronie blondynki to królewscy bracia. Mimo że widzę ich od tyłu, rozpoznaję. Każda kolejna postać, każdy kolejny martwy Strzegący stanowi o przykrej historii Ocelii. Jako jedyny kontynent tak potraktowaliśmy tych, którzy powinni być naszą dumą i ochroną. Miał nastąpić koniec, wszelcy żołnierze wcieleni mieli zostać do odpowiednich departamentów, w których mogliby się realizować. Świat miał być piękny. I Cara do tego dąży właśnie teraz.
   To, co Ocelia miała utracić na zawsze, pozostało żywe i teraz nadchodzi jego czas.
   Tysiące unoszących się duchów tworzy barierę. Niebieska poświata rozciąga się niczym magiczny południk. Robi się odrobinę cieplej, jakby znikąd pojawiło się słońce. Patrzę na Carę i powoli odpływam.
   - Koniec ze złem! Nadchodzi harmonia!
   Wszelka broń zostaje wyrwana przez moc Strzegących i wchłonięta do bariery. Bezradni żołnierze podnoszą ręce w geście kapitulacji.
   Uśmiecham się. Udało jej się.
   Odpływam w kuszące ramiona ciemności, spadam w dół pozbawiony dna. Znikam.


2 komentarze:

  1. Zachowanie Cary rzeczywiście przypomina trochę zakochanie. To chyba jest ten moment, kiedy bohaterowie wymykają się spod kontroli pisarza i zamierzają sami dalej poprowadzić historie po swojemu. Z drugiej strony myślę, że to może być też chwilowe. Obecnie spędzają ze sobą dużo więcej czasu, Cara dużo uwagi poświęca Meyvesowi, więc równie dobrze może to być zarówno jedynie pociąg czysto fizyczny objawiający się w taki właśnie sposób albo może jej się wydawać, że coś czuje, a potem wrócić do normy. Niemniej to nawet zabawne obserwować ją z takimi dylematami, gdy dookoła trwa wojna, a ona sama nie wie jeszcze, czy przetrwa.
    Końcówka rozdziału jak najbardziej na plus. Pojawia się Strzegący i rozwala "imprezę", choć podejrzewam, że na "długo i szczęśliwie" trzeba będzie jeszcze przez chwilę poczekać.
    Czekam na finał historii i pozdrawiam.
    Laurie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cara zaczęła żyć niezależnie ode mnie. Początkowo mnie to przerażało, ale teraz jestem z niej dumna ^_^
      Wszelkie wątpliwości wyjaśnione zostaną w 19 i epilogu.

      Dziękuję za komentarz! :*

      Usuń

Komentarze mile widziane ;) Hejty niekoniecznie :P

Obserwatorzy