Mój sen wreszcie staje się tajemnicą wielu.
_______________________________________________
Szczyt góry rzuca cień na drogę, gdy przemierzam kolejne metry. Słońca pada przez liście zmieniające kolor trawy na kolory jesieni. Od dziecka interesowało mnie to zjawisko, gdy w ciągu minuty zieleń ustępuje miejsca czerwieni, brązom lub pomarańczy. Niestety, nie dane jest mi dziś podziwiać tego piękna dawnej natury.
Motor silnika mruczy cicho, gdy stopa dociska gaz. Dlaczego to ja muszę zawozić te kartony broszur informacyjnych Departamentu Nauk Przyrodniczych do Iglesii? Dlatego, że jest piątek, a to dzień, kiedy tylko ja w firmie spędzam dwanaście godzin, pozostali pracownicy jedynie osiem, gdyż mają staż dłuższy niż pięć lat. Ja i moje dziewięć miesięcy musimy to przetrwać, po przekroczeniu magicznych pięciu lat będę mogła spędzać piątkowe popołudnia z Simonem.
Instytut jawi się przede mną nie mniej potężny niż ostatnim razem. Parkuję na wyznaczonym do tego miejscu, biały żwir chrzęści pod oponami, później pod trampkami. Spoglądam wyczekująco w okna portierni, pewna, że ktoś z DNP przybędzie mi pomóc, jednak nikt nie opuszcza budynku.
Idę ścieżką na tył Iglesii, także wyłożoną drobnymi kamyczkami w kolorze bieli. Znajduje się tam wejście do tej części ogromnego budynku, gdzie na czwartym piętrze mieści się DNP, ale nie znam kodu aktywującego drzwi z tej strony instytutu, więc zawracam.
I co ja mam teraz zrobić? Stać tu przy samochodzie i co? Czekać na apokalipsę albo deszcz pingwinów? Wzdycham i otwieram bagażnik, chwytam za ciężki karton, przysuwam go bliżej krawędzi, biorę od dołu, dobrze rozstawiam ugięte kolana i dźwigam ciężar. Czuję ból w wyprostowanych ramionach, nie spodziewałam się takiej wagi pudła. A to tylko jedno z kilku zamówionych.
Wzdycham. Nie uśmiecha mi się zbytnio noszenie kartonów, ale skoro już muszę, to to zrobię.
Z ciężarem na rękach podchodzę do głównych drzwi budynku, na klawiaturze wstukuję kod Departamentu Głównego, nie wymaga on potwierdzenia kartą. Ogromne wrota otwierają się przede mną z dziwnym łoskotem. Wchodzę niepewnie do środka, biel ponownie razi mnie w oczy, przymykam je na chwilę, by powoli otworzyć i nie zostać porażoną jednobarwnym wnętrzem. Wchodzę głębiej, schodami i korytarzem docieram do głównego holu. Zerkam na lśniące nad każdym odchodzącym z niego korytarzem napisy, by dojrzeć ten wskazujący drogę do DPN.
Poprawiam karton i ruszam przed siebie, narzekając w myślach na swój los. Gdybym przy pierwszym pobycie tutaj posłuchała Simona i zapoznała się bliżej z jakimś naukowcem, teraz miałabym w Iglesii kogoś, kto by mi pomógł.
Docieram do windy, którą muszę dostać się na czwarte piętro. Pudło ląduje na podłodze, naciskam przycisk i czekając na przerażającą puszkę, daję ramionom odpocząć. Już czuję się zmęczona, a nie dowiozłam jeszcze nawet tego jednego pudła. Jak poradzę sobie z pozostałą czwórką? Nie jestem słaba, mam dobrą kondycję, ale moi przełożeni chyba nie zwrócili uwagi na to, że jestem drobna i niska, do niektórych rzeczy lepiej w ogóle mnie nie angażować.
Gdy winda wreszcie zjeżdża na dół, mogę się do niej wepchnąć z kartonem, rozmyślam nad poranną sprzeczką z sąsiadami. Obudzili mnie przed piątą rano, prawie rozwalając mi drzwi swoim waleniem. A te wrzaski? Umarłego przywrócili by do życia. O co ten hałas? Otóż, ich zdaniem byłam za głośno, a moje radio grało na maksa. Po pierwsze: o tej porze to ja w myślach walczę ze sobą, bo nie mam żadnej ochoty iść znowu do pracy. A po drugie: nie mam radia. I nigdy nie miałam. Po wyjaśnieniu im ich pomyłki zażyczyli sobie - nie "poprosili" - bym po skończeniu pracy zrobiła im zakupy. Para ludzi przed sześćdziesiątką czuje się już tak zmęczona życiem i stara, że nie da rady zrobić zakupów w położonym pięćset metrów od naszego bloku sklepie? Wolne żarty. Miałam wielką ochotę tym razem im odmówić, ale to nie nastąpiło, sroga mina kobieciny skutecznie mnie odstraszyła.
Wzdycham, wysiadając na odpowiednim piętrze i kroczę w stronę departamentu. Simon twierdzi, że mam za miękkie serce i mój altruizm kiedyś mnie wykończy. I kto to mówi? Przecież on sam wydaje dużo pieniędzy na dzieci z domu dziecka. Nazywa to filantropią z dobrego serca, gdy moją pomoc określa "czynnikiem sprawczym świętego spokoju". Może i ma rację?
Porzucam rozmyślenia, gdy białe drzwi przede mną rozsuwają się i ku mnie idzie wysoki naukowiec w czarnym fartuchu. W ręce trzyma plakietkę - mój identyfikator. Przy wklepywaniu przeze mnie kodu przy wejściu, główny komputer Iglesii pobrał moje odciski palców, przyporządkował do mojej osoby spośród wszystkich mieszkańców Karaanu z bazy danych, następnie prześledził moją trasę i wysłał dane do DPN, gdzie zostały one naniesione na papier.
Mężczyzna jest po pięćdziesiątce, ma dużo siwych włosów i spore zakola. Wyraz jego twarzy jest nieprzyjemny, pewnie wolałby teraz zajmować się jakimiś zwierzakami niż niańczyć nastolatkę z zewnątrz. Stawiam karton na podłodze, przykładam boczną stronę pięści do serca i pochylam głowę.
- Witaj. Jestem...
- Dobrze wiem, kim jesteś - przerywa mi. Chyba nie zwraca zbytniej uwagi na kulturę u innych ludzi. Odwzajemnia gest. - Witaj. Proszę za mną. - Podaje mi plakietkę, po czym rusza z powrotem do drzwi. Przypinam identyfikator do klapy zielonego żakietu i wzdycham.
No tak. Skoro mnie nie dane było się przedstawić, to czego ja oczekuję od tego naukowca? Ale z tym ciężkim pudłem to mógłby mi pomóc.
Przeciąga kartę przy klawiaturze i drzwi otwierają się przed nami, ukazując mi jednobarwne pomieszczenie, na tle którego wyróżniają się naukowcy. Gdybym miała pracować w Iglesii, chyba bym ześwirowała jak Allison. Gdzie nie spojrzę, tam biel. To przerażające.
- Proszę to tu położyć. - Mężczyzna wskazuje mi małe lokum po lewej stronie.
Delikatnie kładę karton na podłodze, mam nadzieję, że broszury za bardzo nie zmieniły swojego położenia i dadzą się spokojnie wyciągnąć.
- Ile jeszcze jest tych pudeł? - pyta obojętnym głosem.
Prostuję ramiona, morze pulsującego bólu obejmuje je całe swoim ciepłym pocałunkiem. Wiem już dobrze, że nie dam rady przenieść ani jednego kartonu, to ponad moje siły. Czasami nienawidzę swojego drobnego ciała.
- Cztery - odpowiadam. - Są w samochodzie.
Mężczyzna rozgląda się po sali, po czym wykrzykuje cztery nazwiska. U mojego boku pojawia się kilku młodych naukowców.
- Pójdziecie za tą kobietą i przyniesiecie nasze zamówienie - rozkazuje,
Musi się cieszyć wśród kolegów dużym szacunkiem, skoro słuchają go bez sprzeciwu. Patrzy na mnie i wzrokiem każe się ruszyć. Wracam tą samą drogą, nakazuję mężczyznom wziąć pozostałe kartony, z samochodu zabieram kwestionariusz dowozu i wracam do biologicznej części instytutu. Nieprzyjemny naukowiec składa na nim niewyraźny podpis w miejscu wyznaczonym do potwierdzenia odbioru zamówienia. Nie mówi nic poza: " Może pani już iść". Nie rozumiem, jak można się z kimś nie pożegnać, przecież takie zachowanie jest wpisane w naszą naturę. Może to prawda? Może w Iglesii naprawdę ludzie dziczeją?
Opuszczam Departament Nauk Przyrodniczych z ulgą i lekkim uśmiechem na twarzy. Zadanie wykonane, zamówienie dostarczone. Mogę teraz udać się do domu, oddać magii ciepłej wody i zniknąć na kilka godzin w pięknej dolinie, zanim do tego wrednego świata nie wezwie mnie bezlitosny budzik.
_______________________________________________
Szczyt góry rzuca cień na drogę, gdy przemierzam kolejne metry. Słońca pada przez liście zmieniające kolor trawy na kolory jesieni. Od dziecka interesowało mnie to zjawisko, gdy w ciągu minuty zieleń ustępuje miejsca czerwieni, brązom lub pomarańczy. Niestety, nie dane jest mi dziś podziwiać tego piękna dawnej natury.
Motor silnika mruczy cicho, gdy stopa dociska gaz. Dlaczego to ja muszę zawozić te kartony broszur informacyjnych Departamentu Nauk Przyrodniczych do Iglesii? Dlatego, że jest piątek, a to dzień, kiedy tylko ja w firmie spędzam dwanaście godzin, pozostali pracownicy jedynie osiem, gdyż mają staż dłuższy niż pięć lat. Ja i moje dziewięć miesięcy musimy to przetrwać, po przekroczeniu magicznych pięciu lat będę mogła spędzać piątkowe popołudnia z Simonem.
Instytut jawi się przede mną nie mniej potężny niż ostatnim razem. Parkuję na wyznaczonym do tego miejscu, biały żwir chrzęści pod oponami, później pod trampkami. Spoglądam wyczekująco w okna portierni, pewna, że ktoś z DNP przybędzie mi pomóc, jednak nikt nie opuszcza budynku.
Idę ścieżką na tył Iglesii, także wyłożoną drobnymi kamyczkami w kolorze bieli. Znajduje się tam wejście do tej części ogromnego budynku, gdzie na czwartym piętrze mieści się DNP, ale nie znam kodu aktywującego drzwi z tej strony instytutu, więc zawracam.
I co ja mam teraz zrobić? Stać tu przy samochodzie i co? Czekać na apokalipsę albo deszcz pingwinów? Wzdycham i otwieram bagażnik, chwytam za ciężki karton, przysuwam go bliżej krawędzi, biorę od dołu, dobrze rozstawiam ugięte kolana i dźwigam ciężar. Czuję ból w wyprostowanych ramionach, nie spodziewałam się takiej wagi pudła. A to tylko jedno z kilku zamówionych.
Wzdycham. Nie uśmiecha mi się zbytnio noszenie kartonów, ale skoro już muszę, to to zrobię.
Z ciężarem na rękach podchodzę do głównych drzwi budynku, na klawiaturze wstukuję kod Departamentu Głównego, nie wymaga on potwierdzenia kartą. Ogromne wrota otwierają się przede mną z dziwnym łoskotem. Wchodzę niepewnie do środka, biel ponownie razi mnie w oczy, przymykam je na chwilę, by powoli otworzyć i nie zostać porażoną jednobarwnym wnętrzem. Wchodzę głębiej, schodami i korytarzem docieram do głównego holu. Zerkam na lśniące nad każdym odchodzącym z niego korytarzem napisy, by dojrzeć ten wskazujący drogę do DPN.
Poprawiam karton i ruszam przed siebie, narzekając w myślach na swój los. Gdybym przy pierwszym pobycie tutaj posłuchała Simona i zapoznała się bliżej z jakimś naukowcem, teraz miałabym w Iglesii kogoś, kto by mi pomógł.
Docieram do windy, którą muszę dostać się na czwarte piętro. Pudło ląduje na podłodze, naciskam przycisk i czekając na przerażającą puszkę, daję ramionom odpocząć. Już czuję się zmęczona, a nie dowiozłam jeszcze nawet tego jednego pudła. Jak poradzę sobie z pozostałą czwórką? Nie jestem słaba, mam dobrą kondycję, ale moi przełożeni chyba nie zwrócili uwagi na to, że jestem drobna i niska, do niektórych rzeczy lepiej w ogóle mnie nie angażować.
Gdy winda wreszcie zjeżdża na dół, mogę się do niej wepchnąć z kartonem, rozmyślam nad poranną sprzeczką z sąsiadami. Obudzili mnie przed piątą rano, prawie rozwalając mi drzwi swoim waleniem. A te wrzaski? Umarłego przywrócili by do życia. O co ten hałas? Otóż, ich zdaniem byłam za głośno, a moje radio grało na maksa. Po pierwsze: o tej porze to ja w myślach walczę ze sobą, bo nie mam żadnej ochoty iść znowu do pracy. A po drugie: nie mam radia. I nigdy nie miałam. Po wyjaśnieniu im ich pomyłki zażyczyli sobie - nie "poprosili" - bym po skończeniu pracy zrobiła im zakupy. Para ludzi przed sześćdziesiątką czuje się już tak zmęczona życiem i stara, że nie da rady zrobić zakupów w położonym pięćset metrów od naszego bloku sklepie? Wolne żarty. Miałam wielką ochotę tym razem im odmówić, ale to nie nastąpiło, sroga mina kobieciny skutecznie mnie odstraszyła.
Wzdycham, wysiadając na odpowiednim piętrze i kroczę w stronę departamentu. Simon twierdzi, że mam za miękkie serce i mój altruizm kiedyś mnie wykończy. I kto to mówi? Przecież on sam wydaje dużo pieniędzy na dzieci z domu dziecka. Nazywa to filantropią z dobrego serca, gdy moją pomoc określa "czynnikiem sprawczym świętego spokoju". Może i ma rację?
Porzucam rozmyślenia, gdy białe drzwi przede mną rozsuwają się i ku mnie idzie wysoki naukowiec w czarnym fartuchu. W ręce trzyma plakietkę - mój identyfikator. Przy wklepywaniu przeze mnie kodu przy wejściu, główny komputer Iglesii pobrał moje odciski palców, przyporządkował do mojej osoby spośród wszystkich mieszkańców Karaanu z bazy danych, następnie prześledził moją trasę i wysłał dane do DPN, gdzie zostały one naniesione na papier.
Mężczyzna jest po pięćdziesiątce, ma dużo siwych włosów i spore zakola. Wyraz jego twarzy jest nieprzyjemny, pewnie wolałby teraz zajmować się jakimiś zwierzakami niż niańczyć nastolatkę z zewnątrz. Stawiam karton na podłodze, przykładam boczną stronę pięści do serca i pochylam głowę.
- Witaj. Jestem...
- Dobrze wiem, kim jesteś - przerywa mi. Chyba nie zwraca zbytniej uwagi na kulturę u innych ludzi. Odwzajemnia gest. - Witaj. Proszę za mną. - Podaje mi plakietkę, po czym rusza z powrotem do drzwi. Przypinam identyfikator do klapy zielonego żakietu i wzdycham.
No tak. Skoro mnie nie dane było się przedstawić, to czego ja oczekuję od tego naukowca? Ale z tym ciężkim pudłem to mógłby mi pomóc.
Przeciąga kartę przy klawiaturze i drzwi otwierają się przed nami, ukazując mi jednobarwne pomieszczenie, na tle którego wyróżniają się naukowcy. Gdybym miała pracować w Iglesii, chyba bym ześwirowała jak Allison. Gdzie nie spojrzę, tam biel. To przerażające.
- Proszę to tu położyć. - Mężczyzna wskazuje mi małe lokum po lewej stronie.
Delikatnie kładę karton na podłodze, mam nadzieję, że broszury za bardzo nie zmieniły swojego położenia i dadzą się spokojnie wyciągnąć.
- Ile jeszcze jest tych pudeł? - pyta obojętnym głosem.
Prostuję ramiona, morze pulsującego bólu obejmuje je całe swoim ciepłym pocałunkiem. Wiem już dobrze, że nie dam rady przenieść ani jednego kartonu, to ponad moje siły. Czasami nienawidzę swojego drobnego ciała.
- Cztery - odpowiadam. - Są w samochodzie.
Mężczyzna rozgląda się po sali, po czym wykrzykuje cztery nazwiska. U mojego boku pojawia się kilku młodych naukowców.
- Pójdziecie za tą kobietą i przyniesiecie nasze zamówienie - rozkazuje,
Musi się cieszyć wśród kolegów dużym szacunkiem, skoro słuchają go bez sprzeciwu. Patrzy na mnie i wzrokiem każe się ruszyć. Wracam tą samą drogą, nakazuję mężczyznom wziąć pozostałe kartony, z samochodu zabieram kwestionariusz dowozu i wracam do biologicznej części instytutu. Nieprzyjemny naukowiec składa na nim niewyraźny podpis w miejscu wyznaczonym do potwierdzenia odbioru zamówienia. Nie mówi nic poza: " Może pani już iść". Nie rozumiem, jak można się z kimś nie pożegnać, przecież takie zachowanie jest wpisane w naszą naturę. Może to prawda? Może w Iglesii naprawdę ludzie dziczeją?
Opuszczam Departament Nauk Przyrodniczych z ulgą i lekkim uśmiechem na twarzy. Zadanie wykonane, zamówienie dostarczone. Mogę teraz udać się do domu, oddać magii ciepłej wody i zniknąć na kilka godzin w pięknej dolinie, zanim do tego wrednego świata nie wezwie mnie bezlitosny budzik.
Pogrążona w radosnych myślach, niebacznie w którymś miejscu źle skręcam, później zamiast w dół, jadę w górę i kompletnie się gubię. Jestem w nieznanej mi części Iglesii, biały kolor korytarzy nie pomaga, a świecące na czarno wskazówki niczego mi nie mówią.
Kieruję się na północ (przynajmniej tak mi się wydaje) i docieram do wielkich drzwi, o dziwo są w kolorze morskiej zieleni. Nie znajduję nad nimi żadnego napisu informującego mnie, do jakiego departamentu dotarłam. Dziwne.
Klawiatura przy drzwiach nie jest zaopatrzona w przyciski z cyframi, tylko same litery. To coś nowego. Nie ma także wyliczonych miejsc na kod.
Doznaję olśnienia. No tak. Wiem, gdzie jestem. Dotarłam do Destiny, części szkoleniowej Służbowców. Żołnierze nie uczą się co pewien czas nowego ciągu cyfr, tylko wstukują nazwę swojego oddziału. To przecież takie proste. Aż dziecinne.
Jakaś dziwna, nieznana mi siła każe mi podejść bliżej ściany z klawiaturą. Wyciągam dłoń i kolejnymi naciskami wstukuję jedyną znaną mi nazwę. Kolejna litera dołącza do swoich sióstr.
FORTALEZA
Strach przed jej dowódcą nie zmalał, lecz powrócił teraz do mnie ze zdwojoną siłą. Drzwi powoli się otwierają. A co, jeśli jest tuż za nimi i mnie zobaczy? Naprawdę nie jestem gotowa na ponowne spotkanie z kapitanem Baumwanem. Ale zabrnęłam za daleko, nie wycofam się teraz, za późno na ucieczkę.
Zbieram w sobie całą odwagę i przechodzę przez próg do nieznanego świata.
****
Dziwne. Bardzo, bardzo dziwne.
Każdy znany mi departament (no dobra, to trzeci, w jakim jestem, ale to pomijam) od razu po przekroczeniu progu prowadzi do głównej sali, skąd odchodzą boczne korytarze.
Tutaj jest inaczej. Przede mną rozpościerają się cztery odnogi z utrzymanego w kolorze ciemnej zieleni holu. Na jego środku znajduje się coś na kształt małego ołtarzyka. Podchodzę bliżej niego. Na blacie wyryty jest napis: "Porzuć radość, przybyszu i poddaj się przeznaczeniu" . Nie jestem pewna, czy to motto żołnierzy, czy może przestroga, ale przechodzą mnie dreszcze.
Decyduję się na drugi korytarz od lewej. Właściwie to się nie decyduję, jakaś siła pcha mnie w tamtym kierunku. Wchodzę na nieznany mi teren, pochłania mnie ciemność. Kroczę po omacku, powoli stawiając każdy krok, przejęta irracjonalnym strachem. Serce bije mi podejrzanie szybko, prawie galopuje jak dziki mustang po zielonej dolinie, jakby chciało wyskoczyć mi z piersi. Wyostrza mi się wzrok, widzę dość wyraźnie kontury chropowatych ścian, dotykam tej po mojej prawej, jest lekko wypukła, jakby na jej powierzchni zastygły krople żywicy. Wybrzuszenia te są oddalone od siebie w równej odległości. Idę dalej, nie odrywając dłoni od ściany, daje mi to swego rodzaju poczucie bezpieczeństwa.
Korytarz ostro zakręca i delikatnie pnie się ku górze. Robię kilka kroków i o mało nie krzyczę. Znikąd pojawia się przede mną staruszek o lasce, z długą, siwą, sięgającą pasa brodą, wpatruje się we mnie bystrym spojrzeniem niebieskich oczu. Jest ubrany na biało, stoi w czymś, co przypomina świetlną poświatę, rozjaśniającą korytarz. Nie kojarzy mi się z żadnym departamentem, nie mam pojęcia, skąd się tu wziął, powinnam przecież usłyszeć jego kroki.
Serce powoli zwalnia swój rytm, wciąż jednak bije mocno. Mężczyzna ma obojętny wyraz twarzy, która poorana jest głębokimi zmarszczkami, tylko te oczy wydają się należeć do młodej osoby. Bacznie mi się przygląda, nie jestem zdolna do jakiegokolwiek ruchu, ręka drży, palce ocierają się o chropowate wypustki ściany, zdzierając przy tym naskórek.
- Boga nie ma, moje dziecko - odzywa się. Ma ciepły, głęboki głos o dźwięcznym brzmieniu, przypomina muzykę. - Opuścił nas, gdy najbardziej go potrzebowaliśmy. Odszedł na zawsze, zawiedziony naszą głupotą i żądzą władzy, przerażony naszym umiłowaniem wszelkiej przemocy. Zapłakał, bo dzieci, które ukochał, wybrały drogę upadłego anioła.
Chcę zaprzeczyć, powiedzieć, że Bóg istnieje i opiekuje się nami, ale zostaję wyśmiana przez samą siebie. Gdyby nas kochał, nie pozwoliłby na wojnę, kolejne klęski żywiołowe, morderstwa, niepełnosprawnych ludzi, głód i biedę. Poza tym, co ja mogę wiedzieć o religii i wierze? Tylko tyle, co wyczytam z książek, które przez lata nie zostały zniszczone, żadnej świętej księgi nie jestem w stanie do końca zrozumieć. Wiara umarła. Kościoły upadły. Wszelcy bogowie przestali zwracać uwagę na planetę Ziemia. Kto chciałby się martwić o ciało niebieskie pełne zła? Jedynie diabeł.
- Ale ty nie musisz kroczyć tą drogą, moja córko - podejmuje przerwany monolog. - Możesz wytyczyć nową ścieżkę, lepszą. Możesz wrócić do korzeni, przeszłości, która ukształtowała naszą teraźniejszą, a może i przyszłość. Jesteś inna. - Wskazuje dłonią mój lewy nadgarstek. - Krew nie ginie, przenosi się wraz z życiem i śmiercią. - Uśmiecha się. - Krocz nową drogą, Cleo. Odmień świat. Zwróć mu Boga. - mówi i nagle znika, jakby potrafił rozpłynąć się w powietrzu.
Jestem wstrząśnięta tym, czego byłam świadkiem, nogi drżą mi tak bardzo, że muszę się mocniej oprzeć o ścianę i to na tyle mocno, że drobne wypustki wbijają mi się w skórę, otrzeźwia mnie to. Z głową pełną myśli biegnących przez nią jak stado rozjuszonych antylop goniących wąwozem małego lwa, idę dalej, starając się oddychać normalnie.
Posuwam się powoli, po dłuższej chwili staję przed kolejnymi drzwiami. Czarne, wykonane z hebanu, nie mają klamki, z całą też pewnością nie otwierają się za pomocą fotokomórki. Wyciągam poranioną dłoń i dotykam nią drewna. Wyczuwając to, drzwi rozwierają się przede mną z głośnym łoskotem, ukazując ciemność przed sobą. Przez chwilę pocieram palcami czarny sznurek na moim lewym nadgarstku, na który uwagę zwrócił mi tajemniczy starzec, po czym przekraczam próg do nieznanego miejsca.
Kilka metrów dalej dociera do mnie blade światło, a uszu dochodzą czyjeś rozmowy i śmiechy. Idę w ich kierunku, wchodzę do dość obszernej sali, gdzie dwadzieścioro młodych ludzi stoi w jednym rzędzie czy raczej kolejce. Wszyscy są podekscytowani. Grupy pilnuje dwóch wyraźnie starszych stopniem Służbowców, na szczęście dla mnie nie są to poznani niedawno dowódcy oddziałów zbrojnych.
Przyglądam się młodym rekrutom i uświadamiam sobie, że przypadkowo jestem ubrana prawie tak samo jak oni. Czarne spodnie, białe koszulki i zielone bluzy (w moim wypadku zielony żakiet). Różnimy się jedynie obuwiem: ich jest ciężkie i czarne, ja na nogach mam szare trampki. Tracąc kontrolę nad własnym ciałem, które teraz podlega dziwnej sile, staję za ostatnim z żołnierzy. Nikt nie zwraca na mnie uwagi, wszyscy są podekscytowani tym, co czeka ich na drugim końcu tej ludzkiej ścieżki. Stopniowo posuwamy się do przodu, nikt, kto wchodzi do pomieszczenia dalej, nie wraca tutaj. Pozostaję ostatnia, jakby to był cały dzienny przydział ludzi.
Przede mną pozostaje jedynie dwójka rekrutów, robię się niespokojna, niepewność wywołuje u mnie lęk, Jedna osoba. Teraz w kolejce oczekujących pozostaję jedynie ja. Przez szklane drzwi, nad którymi widnieje napis: "Mur przeznaczenia - PURGATORIO", mogę zobaczyć, co takiego już za kilka minut będę musiała wykonać. Dwa murowane łuki, w których muszę zrobić salta, a pomiędzy nimi ściana w kolorze nocnego, pochmurnego nieba, którą trzeba rozbić. Lęk paraliżuje mnie coraz bardziej. Co ja tu właściwie robię? Dlaczego poddałam się tej dziwnej sile?
Nie ma odwrotu. Mój poprzednik właśnie znika z mojego pola widzenia. Ściana została nienaruszona.
Dasz sobie radę, Cleo. Dasz radę.
Biorę głęboki wdech i wchodzę do pomieszczenia. Przyglądam się łukom, dotykam ściany. Wykonana jest z cegły, ale wydaje mi się, że przy odrobinie dobrze wyważonej siły uda mi się ją zburzyć.
Na chwilę zamykam oczy, koncentruję się i wchodzę pod jeden z łuków, Chyba po raz pierwszy w życiu cieszę się, że natura nie wyposażyła mnie we wzrost, moje sto sześćdziesiąt centymetrów pozwala spokojnie stać pod sklepieniem, jeśli się schylę, będę mogła bez napotkania przeszkody wykonać zadanie.
Delikatnie wybijam się w miejscu, kulę i poddając się grawitacji, robię salto w przód.
Jest tak, jakby czas zwolnił kilkukrotnie. Powoli uderzam stopami w ścianę, która była za mną, następnie w sklepienie i w drugą ścianę, po czym wracam do pozycji wyjściowej. Adrenalina krąży w moich żyłach, gdy powtarzam to samo pod drugim łukiem.
Część zadania za mną. Mierzę wzrokiem mur, starając się znaleźć jego słaby punkt, obluzowaną cegłę lub małą dziurę w zaprawie. Dobrze, że mam dość dużo ćwiczeń w pracy przy wbieganiu po schodach z ciężarami, mam przez to silne nogi.
Po raz kolejny biorę głęboki wdech i do dzieła. Lekki nabieg, naskok i obiema stopami uderzam w ścianę. Opadam dość boleśnie na plecy, słyszę dźwięk upadających cegieł, wokół mnie osadza się pył drapiący gardło. Rozbiłam ją . Poradziłam sobie. Udało mi się.
Powoli wstaję z podłogi, czuję kłucie w lewym boku, ale nie zwracam na nie większej uwagi. Do sali wbiegają Służbowcy, hałas zmusił ich do powrotu tutaj. Ktoś na mnie krzyczy, ale nie odróżniam słów. Czynię krok naprzód, po nim kolejny. Przechodzę przez stertę roztrzaskanych cegieł. Za ścianą rozciąga się ciemny tunel, a siła, która mnie tu przywiodła, pcha mnie swoimi niewidzialnymi dłońmi dalej.
Otacza mnie ciemność, ale czuję się w niej bezpieczna. Moje oczy szybko przyzwyczajają się do panującego wokół mnie mroku. Jest jak wcześniej w korytarzu, to dlatego nie jestem zbytnio zaskoczona, gdy kilka metrów dalej spotykam pięcioosobową rodzinę wpatrzoną we mnie z nieskrywanym szokiem malującym się na twarzy. Każdego z nich otacza szara poświata, oni sami są prawie przezroczyści. Albo to mój wzrok płata mi figle pod wpływem adrenaliny.
Kobieta czyni krok w moją stronę, mężczyzna i trzej chłopcy w nastoletnim wieku wciąż się we mnie wpatrują.
Zasycha mi w gardle.
- Kim jesteście? - pytam zachrypniętym głosem i pocieram skórę lewego nadgarstka tuż nad sznurkiem, która nagle zaczęła mnie swędzieć.
Kobieta z wielkimi oczami wpatruje się w moją lewą dłoń, gwałtownie chwyta prawą, przez co uniemożliwia mi dalsze drapanie i odwraca ją do siebie wewnętrzną stroną. Dostrzega moje znamię i uśmiecha się szeroko, patrząc mi w oczy kolorem czystego nieba.
- Cleo.
Wyrywam dłoń z jej uścisku i cofam się o kilka kroków.
- Kim jesteście? - ponawiam pytanie.
Teraz już cała piątka wpatruje się we mnie z uśmiechem i radością w oczach tej samej barwy.
Takiej, jak moja.
Skąd kobieta zna to moje imię? Raczej nikt z domu dziecka jej o nim nie powiedział.
Chciałabym wiedzieć, skąd się tu wzięli, ale nie dane jest mi zadać to pytanie. Za mną pobrzmiewają czyjeś ciężkie kroki. Odwracam się, kątem oka widząc, jak tajemnicza rodzinka znika, rozpływa się w powietrzu.
Czyżby to były duchy? Jeśli tak, to jak kobieta mogła trzymać moją dłoń?
Strach powraca, wzmacnia się, gdy w ciemności dostrzegam jego.
Kapitan Baumwan.
Jest zaskoczony moim widokiem, na jego twarzy maluje się niedowierzanie.
- Cara DeMone? - Zapamiętał moje imię, nie wiem, czy powinno mnie to cieszyć, czy raczej przerażać. - Co ty tu robisz? - Przygląda mi się uważnie, na moją koszulkę opadła chmura kurzu z cegieł. - Ty to zrobiłaś?
Szok i niedowierzanie zielonookiego wywołują u mnie złość. Chcę wrócić do sali, wymijam żołnierza, ale chwyta mnie mocno za łokieć.
- Wytłumacz się!
Nie cierpię rozkazów wydawanych władczym tonem, tym bardziej nie lubię rozkazów wydawanych przez obce osoby. Wyrywam rękę.
- Nie!
Uderzam mężczyznę otwartą dłonią w pierś, czym posyłam go w głąb tunelu. Przerażona tym, co zrobiłam, ponownie przechodzę przez gruzy muru do sali, gdzie napotykam spojrzenia pełne niechęci, zazdrości i wrogości. Puszczam się biegiem, muszę jak najszybciej wydostać się z Iglesii.
Mknę kolejnym korytarzem, nogi same niosą mnie ku wyjściu. Widzę już główny hol, gdy znienacka zderzam się z mężczyzną w białym kitlu i o blond włosach.
- Przepraszam - szepczę, próbując wstać z podłogi.
Nieznajomy wyciąga ku mnie dłoń, oferując swoją pomoc, którą z wdzięcznością przyjmuję. Kłucie w boku staje się nie do wytrzymania. Naukowiec ma błękitne oczy i śliczny uśmiech, którym pewnie podbił niejedno kobiece serce. Wyczuwam obrączkę na jego serdecznym palcu prawej dłoni, na której się lekko opieram, wstając.
- Dziękuję.
Uśmiecha się szerzej.
- Nie ma za co. Jestem doktor Patrick Baker.
- Miło mi poznać, ale się śpieszę. Do widzenia!
Mijam hol, zbiegam ze schodów, drzwi otwierają się, a ja wybiegam na dwór, chłonę świeże powietrze, wsiadam do samochodu, zapuszczam silnik i w błyskawicznym tempie porzucam górę Maris.
Rozwaliłam mur.
Przeszłam przez Purgatorio.
Widziałam duchy.
Dlaczego ja?
****
Nie zważając na ból pleców, staram się dogonić blondynkę. Znika mi z oczu, gdy nagle skręca, ale nie zwalniam kroku. Muszę się dowiedzieć, co tak właściwie się stało. Jakim cudem udało jej się rozbić mur? Pozostało to niemożliwe przez pięćdziesiąt lat i nagle w instytucie pojawia się dziewczyna właściwie znikąd, wystarczy jej jedna próba, by rozbić Purgatorio, co nie udało się tysiącom przed nią. Czuję, że kryje się za tym coś więcej.
Jakaś tajemnica.
Wypadam na korytarz z kolejnego zakrętu i widzę Carę w towarzystwie doktora Bakera. Znają się? Jest może jego pacjentką? Choć zbytnio nie wygląda, by coś ich łączyło.
Introligatorka mówi coś, po czym biegnie dalej, wpada na główny hol. Moje szanse dogonienia jej maleją coraz bardziej. Zrównuję się z Bakerem.
- Dzień dobry, doktorze - witam się z nim według zwyczaju,
- Meyves. - Uśmiecha się na mój widok. - Dobry. - Powtarza gest i przez chwilę przygląda się mojej twarzy. - Jesteś odrobinę zasapany. Gonisz tę młodą, uroczą kobietę?
- Tak - odpowiadam. - Jest mi potrzebna.
- Do czego? Czyżby ukradła twoją tubkę żelu do włosów? - Śmieje się, ale przez chwilę, ale przestaje, gdy widzi moją poważną twarz. Ponownie patrzę w ślad za blondynką. - Co się dzieje, Meyves? Chyba nic złego?
- Nie jestem pewien, Patrick. - Krzyżuję swoje spojrzenie ze wzrokiem psychologa. - Rozbiła Purgatorio. Nikt nie wie, co się teraz stanie.
Jest i rozdział. Nie mam zbyt wielkiej motywacji do czytania, ale jutro wyjeżdżam i chcę przed wyjazdem go przeczytać!
OdpowiedzUsuń9 miesięcy. Jak ciąża!
Deszcz pingwinów zawsze spoko!
Nie chciałabym mieć takich sąsiadów, współczuję Carze. Czekaj, ja też mam strasznych sąsiadów, więc jedziemy na tym samym wózku! Ohohoho! Zwalczmy ich ironią!
Altruizm! Czy był na tym blogu rozdział w którym to słowo się nie pojawiło? XD
Ej, ten mężczyzna jest chamski. Włożyłabym mu głowę do kibla, może by się stał bardziej kulturalny.
No i jestem fragment zapowiedzi, który już skomentowałam.
"Porzuć radość, przybyszu i poddaj się przeznaczeniu" - łot? ŁOT? Zaczynam się bać. Gdzie się pchasz, Caro?!
Ej, podoba mi się ten dziadek. Taki filozoficzny, niczym Joda, tylko nie przekręca słów.
Wciągnęłam się. Z zapartym tchem czytałam to, jak Cara rozbijała mur. Jak spotkała... swoją rodzinę i... jak Meyves kazał jej się wytłumaczyć. Mam rozwalony mózg. Mam schizy, nie wiem co się dzieje D: w ogóle... nie wiadomo o co chodzi do końca z Purgatorio! Czekam na wyjaśnienia! Czym jest, dlaczego to takie straszne, że Cara go rozwaliła? Co się stanie? AAA! Mętlik!
"Czyżby ukradła twoją tubkę żelu do włosów?" - gościu zdobył moje serce! Ahahah.
Cóż, pozostaje mi czekać na następny rozdział. Nareszcie akcja! Lubię akcję! Jaram się!
Skąd wiesz, że Cara spotkała swoją rodzinę? ;)
UsuńTaa, tekst o tubce z żelem do włosów wpadł mi nagle, ale pasował ^^
Cieszę się, że mimo braku motywacji do czytania, wciągnęłaś się w lekturę :)
Dziękuję za komentarz :**
To pierwszy Twój blog, który przeczytałam od początku do końca :D Tamtego nie miałam siły ruszać, rozdziałów było za wiele :P
OdpowiedzUsuńTen czas teraźniejszy. No nie wiem. Ja po prostu jestem do niego uprzedzona, ale co dziwne, w Twoim wykonaniu jest do przełknięcia :P
Cóż. Akcja się rozkręca. Nie hamuj! :D
Pozdrawiam
Ress
Jesienna Droga
Cześć Ress, miło mi Cię tu widzieć :D
UsuńUwielbiam pisać w czasie teraźniejszym, więc uprzedzam, że każde moje dzieło będzie pisane w tym czasie.
Nie planuję hamować, będzie coraz lepiej ;)
Dziękuję za komentarz :*
Z White Rabbitem i kochaną kołderką mogę się zabierać za czytanie. Brakuje tylko Earl Greya.
OdpowiedzUsuń"Czekać na apokalipsę albo deszcz pingwinów?"- Lubię to! Kocham to! Sally approves! <3
Chwilunia, Cara tak spokonie przenosi te kartony? Nie wie, że kiedyś zabiły Hankę? :O
"Poprawiam karton i ruszam przed siebie (...)"- chyba mi się wydaje, ale jakbym czytała, że Cara poprawia torebkę. :D Szaleję. Za dużo domestosa, ohoho.
Naukowiec po pięćdziesiątce taki pomocny. Cóż. skoro Simon i Cara dzielą się z ludźmi altruizmem, on po prostu stwierdził, że nie trzeba.
Biały to ładny kolor. Ale co za dużo, to niezdrowo. Spytaj o dzieciństwo Sally.
"(...)morze pulsującego bólu obejmuje je całe swoim ciepłym pocałunkiem."- strasznie podoba mi się ta... metafora?
"Porzuć radość, przybyszu i poddaj się przeznaczeniu"- podoba mi się ten cytat. Strasznie. :D
"Boga nie ma, moje dziecko”- świetne przywitanie. Prawie jak moje dzisiejsze: a na różaniec chodzisz?
„(…)jak stado rozjuszonych antylop goniących wąwozem małego lwa”- Król Lew? :D
„Kobieta z wielkimi oczami wpatruje się w moją lewą dłoń, gwałtownie chwyta prawą, prze co uniemożliwia (...)"- zaginela literka "z", pomózcie szukac, ludzie!
Ta rodzinka w tunelu. Czyżby rodzinka Cleo? Zastanawiające.
Baumwan! <3 Akurat mi leci w tle „Dance with the Devil”. Przypadek? Tak, sądzę, że tak. :D
Ah, już lubię perspektywę Meyvesa. Cóż poradzić, lubię gościa.
No, rozdział nadrobiony, lecę jeszcze promo czytać. ^^
Melduję się, ahoj! :*
Cześć, Króliczku!
UsuńStrasznie podoba mi się ten komentarz :)
Literka "z" zaraz się znajdzie ;)
Tak! To Król Lew! <3
Te metafory i teksty wychodzą nagle.
A w kolejnym rozdziale będzie więcej z perspektywy Meyvesa ;)
Dziękuję za komentarz :*