czwartek, 23 października 2014

5 Surprises everywhere

   Rozdział pisany w okresie 11 września - 5 października 2014 r.
_____________________________________________

   Z wszystkich pór roku najbardziej zjawiskowa była dla mnie jesień. To okres umierania, powolny, ale jakże piękny. Mimo śmierci, każde drzewo ma pewność, ze za kilka miesięcy narodzi się na nowo, tak samo niezwykłe i zachwycające, pełne zapachów i zieleni.
   O ile nie zostanie wcześniej ścięte, by jako opał ogrzewać domy biedniejszych mieszkańców Karaan.
   Ludzie nie mogą mieć tej pewności.Śmierć może nadejść w każdej chwili, być może właśnie teraz Africon atakuje Eupę, a Lati próbuje zdobyć Nortericę. Wojny lokalne mogą właśnie zamieniać się w domowe, głód i bieda mogą rozprzestrzeniać się na coraz to większe obszary, wysokie temperatury i powodzie może gdzieś w tym momencie zabijają tysiące ludzi. Nie możemy czuć się bezpiecznie. Mimo dość zaawansowanej technologii obronnej i wojskowej, wciąż jesteśmy podobni do ludzi z XXI wieku. Ich założenia, co do przyszłości, nie do końca się sprawdziły. To, co miało zniknąć pozostało, udowodniło, że nie jest zależne od człowieka, tylko on natury.
   A moje miejsce w Iglesii zależy od doktor Victelii Smith.
   Stoję wyprostowany, patrzę za okno, gdy kobieta czyta stworzony przeze mnie wczoraj po południu raport. Raport o zniszczeniu Purgatorio.
   Czuję, jak krew w moich żyłach zamarza, gdy białowłosa przenosi wzrok z papieru na mnie.
   - To bardzo szczegółowy raport, kapitanie - chwali mnie, ale nawet się nie ruszam. W przypadku doktor Smith nigdy nie wiadomo do końca, czy prawi komplement czy może kpi. - Tylko czy jest zgodny z prawdą? - Opiera łokieć na blacie mahoniowego biurka.
   - Jest zgodny z prawdą, z którą ja miałem do czynienia, pani doktor - odpowiadam, mając nadzieję, że to satysfakcjonująca odpowiedź. Choć w przypadku tej kobiety naprawdę niczego nie można być pewnym. - Jeśli chce pani mieć szerszy wgląd w sprawę, to proponuję nakaz sporządzenia raportu kapitanowi Pascalowi, również był obecny przy tym incydencie. - To słowo jest chyba najtrafniejsze. To był incydent, przypadek. Z pewnością nie przeznaczenie, nie mógłbym uwierzyć w taką wersję.
   - Już to zrobił. - Kobieta sięga po dokument leżący ma grubej teczce wypchanej innymi raportami z tego miesiąca. - Państwa raporty są podobne, jednak kapitan Pascal dość mgliście opisuje to, co stało się z tą młodą dziewczyną po tym, jak przeszła za gruzy muru do komnaty światła, gdy pan potrafi sprecyzować pisemnie, jakie emocje wówczas nią targały.
   Patrzy na mnie badawczo, gotowa każdy mały tik przypisać próbie kłamstwa. Lata w oddziale nauczyły mnie, że podstawą każdej misji, nawet samobójczej, jest szczerość. Tak odbieram ten dziwny incydent - jako początek kolejnej misji, którą muszę wypełnić.
   - Może nie uwzględniłem tego w raporcie, ale musi pani wiedzieć, że poszedłem za tą kobietą, stąd miałem sposobną okazję zaobserwować ją i zanalizować jej zachowanie. Była zaskoczona i przerażona, jakby pierwszy raz w życiu przydarzyło się jej coś podobnego. I sądzę, że tak też było. Dlatego mnie zaatakowała i uciekła. - Odzywa się ból pleców, kolejny okład przestał działać. W takim tempie zapas oddziału skończy się przed terminem i będę musiał wystosować odpowiednie pismo, by Fortaleza dostała kolejny przydział. Chyba potrzebny mi masaż.
   - Niebywałe. - Przez chwilę niebieskooka się śmieje. - Niecodziennie młoda kobieta posyła dorosłego, dobrze zbudowanego - prześlizguje się po mnie wzrokiem - mężczyznę kilka metrów wgłąb pomieszczenia. Ile też ona może mieć lat, hę? Dwadzieścia jeden?
   Sądząc po pozycji Cary w pracy, nie przekroczyła jeszcze wieku żołnierskiego.
   - Dziewiętnaście - odpowiadam. Miała Odkrycie w tym samym roku co Jecber, kilka miesięcy po nim opuściła dom dziecka, a z danych osobowych fizyka wynika, że skończył on dwadzieścia lat w ostatni wtorek czerwca.
   Moja odpowiedź wywołuje dziwną reakcję u siedzącej za drewnianym meblem kobiety. Przygryza dolną wargę i nieobecnym wzrokiem spogląda na kalendarz, myślami błądzi w innym świecie. W tym momencie rozlega się pukanie, które wyrywa Victelię z rozmyśleń.
   - Proszę.
   Do gabinetu doktor administracji wchodzi uśmiechnięty jak zawsze Patrick Baker. Psycholog nie jest zaskoczony moim widokiem, wita się z nami.
   - Dzień dobry, pani doktor. Dzień dobry, kapitanie.
   Odpowiadamy mu tym samym.
   - Doktorze Baker - odzywam się kobieta - czy jest pan w stanie wyjaśnić mi, dlaczego obca osoba spróbowała testu, który jest przeznaczony jedynie dla żołnierzy?
   Patrick zerka na mnie, jakby daje mi sygnał, bym miał się na baczności, chyba coś wyczuwa.
   - Wydaje mi się, doktor Smith, że jednostka, która wtargnęła do Iglesii i zniszczyła mur, cierpi na swojego rodzaju manię wielkości.
   Już wiem, o co chodziło Patrickowi. Bez względu na to, co powie, nie mogę dać poznać po sobie, że jestem zaskoczony jego słowami. Później będę mógł to sobie poprzeżywać, tylko muszę poczekać, aż uwolnię się od surowego spojrzenia Victelii.
   - Możliwe jest także, że cierpi na zaburzenia osobowości, a nawet rozdwojenie jaźni. Należy sprawdzić, czy wcześniej nie dopuszczała się podobnych incydentów. Być może jest jej potrzebna pomoc psychiatryczna.
   Victelia zapisuje tę informację na kartce pod dużym napisem "POSZUKIWANA".
   - Rozumiem. - Podnosi wzrok na blondyna i posyła w jego stronę podejrzany uśmiech. - Dziękuję wam obu za waszą pracę, informacje, które mi dostarczyliście, są bardzo ważne. Możecie teraz wrócić do pracy, moi panowie. - Zmierzamy z Bakerem do drzwi. - I pamiętajcie. - Na chwilę odwracamy się ku białowłosej. - Nie możemy pozwolić, by ta dziewczyna po raz kolejny przekroczyła progi Iglesii, zrozumiano?
   - Tak jest!
   Kobieta wraca do podpisywania dokumentów, a my opuszczamy jej gabinet, a następnie cały Departament Administracji Wewnętrznej. Dopiero w windzie w drodze na wyższe piętra oddycham spokojnie, Patrick odpina pierwszy guzik koszuli.
    - Ocaleni z paszczy smoczycy! - komentuje opuszczenie gabinetu Smith.
   - I dobrze - zgadzam się z mężczyzną. - Nikt w instytucie tak mnie nie przeraża jak ona, nawet generał główny.
   - Mam to samo odczucie, Meyves. - Blondyn przygląda się naszemu odbiciu w jednej ze szklanych ścian windy. - Victelia Smith budzi powszechny szacunek, który wynika raczej z lęku niż faktycznego podziwu dla jej osiągnięć. Tak to już jest z tymi, którzy sięgnęli po najwyższą władzę.
   - Jak myślisz, dlaczego chce trzymać Carę jak najdalej od Iglesii?
   - Nie jestem pewien, przyjacielu. - Zamyśla się na chwilę. - Ale wydaje mi się, że wyczuwa ona w pannie DeMone jakieś zagrożenie. A propo, powiedziałeś smoczycy, że znasz sprawczynię tego całego galimatiasu?
   Nie do końca rozumiem, co znaczy słowo "galimatias", ale przyjmuję, że to synonim słowa "chaos".
   - Wprost nie, ale coś mi mówi, że odkryła to po przeczytaniu raportu.W dodatku stwierdziłem przybliżony wiek Cary, co pewnie wzbudziło u doktor podejrzenie.
   - Uważaj, młody. - Blondyn klepie mnie po ramieniu. - Oby to nie był początek jakieś większej afery.
   - Dzięki.
   Docieramy na piętro Departamentu Fizyki i Nauk Astronomicznych. Jeśli do tej pory spotkało mnie kilka małych zaskoczeń, to ta niespodzianka wprawia mnie w osłupienie.
   Przed nami, tuż przy głównym wejściu do departamentu, zaparkowany jest wózek inwalidzki z doktorem Jecberem  na pokładzie. Dobrze wiem, kto prowadzi ten pojazd.
   Cara DeMone patrzy po nas uważnie, odrobinę lękliwie, ale trwa dzielnie na swoim miejscu. Podchodzimy do tej dwójki ciekawi, o co chodzi. Skoro Carze udało się przedostać do Iglesii, oznacza to, że Smith jeszcze nie wydała stosownego rozporządzenia.
   Musimy gdzieś ukryć blondynkę.
   - Dzień dobry. - Czynię znak powitania, ale dziewiętnastolatka jest zbyt zdenerwowana, by bawić się w uprzejmości.
   Jednym szybkim ruchem podwija rękaw białej bluzki, a ja po raz drugi mogę zobaczyć na jej nadgarstku tatuaż. Ma kształt żółwia, jest dość symetryczny, nie ma jednak żadnego zaczerwienieni, które świadczyłoby o tym, że to malowidło na skórze jest świeże. A skoro tak nie jest, to jakie wytłumaczenie pozostało?
   Czary.
   - Proszę - odzywa się niebieskooka. - Proszę, pomóżcie mi.

****

   Gabinet Patricka urządzony jest z o wiele większym wyczuciem smaku niż miejsce pracy Smith. Obite brązową skórą kanapy zachęcają, by na nich usiąść, ciepło zielonych ścian (zielonych! - nowość; przyp. aut.) uspokaja, a storczyk na parapecie okna dodaje wnętrzu odrobinę swojskości. Na biurku psychologa swoje miejsce obok teczek znalazły zdjęcia jego rodziny. Ma śliczną żoną i trójkę dzieci. Najstarsza Breeze pracuje w Urzędzie Miasta Karaan jako urzędniczka. Claude i Henry kształcą się na żołnierza i dziennikarza. Ciekawe, jak Baker będzie się czuł, mijając za kilka lat swojego syna na korytarza Iglesii.
   Cara zajmuje miejsce na jednej z kanap i nerwowo rozgląda się po pomieszczeniu. Chyba nie najlepiej spała dzisiejszej nocy, pod oczami widnieją sine kręgi. Jak wczoraj nie ma na twarzy ani grama makijażu, a mimo to jest ładna.
   - Czym możemy pani służyć, panno DeMone? - pyta z dobrotliwym uśmiechem doktor Baker.
   Blondynka przygląda mu się przez chwilę, rozważa, czy to dobry pomysł, by mu zaufać. Jest chyba dość zdesperowana, bo podejmuje to ryzyko.
   - Chciałabym się dowiedzieć, czy jest możliwe uzyskanie na ciele tatuażu bez inwazji na skórę?
   Wiem, że Patrick chciałby jej pomóc w tej sprawie, ale to zbytnio nierealne.
   - Przykro mi, panno DeMone. Nie ma możliwości uzyskania rysunku podskórnego bez interwencji igły z atramentem - tłumaczy jej mężczyzna.
   Dziewczyna kryje twarz w dłoniach, jest załamana. Simon obejmuje ją ramieniem i całuje opiekuńczo w czoło. Dobrze, że ma przynajmniej jego, a nie jest z tym wszystkim sama.
   - Rozumiem. Kapitanie Baumwan - zwraca się do mnie - czy wszyscy żołnierze posiadają tatuaże?
   Przez chwilę zastanawiam się nad odpowiedzią.
   - Z tego, co mi wiadomo, w każdej grupie znajdują się osoby zdobiące swoją skórę w ten sposób, ale to czysto indywidualna sprawa każdego Służbowca, nie jest to odgórny nakaz. Ja nie mam żadnego, zaś mój przyjaciel, kapitan Jonathan Coraje, którego miała pani okazję spotkać, ma ich pięć i co roku dokłada kolejny.
   - Rozumiem - powtarza. - Czyli jednak mi panowie nie pomogą.
   - Przykro mi. - Naprawdę. Patrząc na tą młodą kobietę, która nagle dokonała rzeczy napawających ją lękiem i niepokojem, współczuje się jej mimo wszystko.
   Cara wyciera dłonią policzek, którym spróbowała uciec pojedyncza łza. Doktor Jecber przytula ją do siebie mocniej, choć musi się przy tym namęczyć na swoim wózku. Tę dwójkę łączy tak silna na pierwszy rzut oka więź, że niemożliwym wydaje się, by za jakiś czas  mieli nie być małżeństwem Razem na zawsze przeciwko światu.
   - Panno DeMone - odzywa się Patrick - musi pani o czymś wiedzieć.
   - O co chodzi, doktorze?
   - Podejrzewam, że jeszcze dziś zostanie wydane rozporządzenie, by nie wpuszczać pani na teren Iglesii, pani odciski zostaną oznaczone w systemie jako odciski osoby niebezpiecznej.
   - Niby dlaczego? - pyta Simon. - Czym zawiniła, by ją tak potraktować?
   Blondynka chowa twarz w dłoniach, odcina się od świata, jak tylko umie. Chyba płacze, trzęsą się jej ramiona. W tym momencie czuję przemożną chęć przytulenia dziewczyny, nawet czynię krok w jej stronę, ale szybko się reflektuję. Jestem kimś obcym, pewnie odrzuciłaby moje wyrazy współczucia, może znowu by mnie uderzyła.
   - Doktor Smith, członkini Departamentu Administracji Wewnętrznej, która prowadzi "śledztwo" - psycholog zaznacza palcami w powietrzu cudzysłów - w sprawie rozbicia przez panią Purgatorio, jest dość podejrzliwa, nie wierzy, by tego czynu dopuściła się osoba z zewnątrz. Śmiem podejrzewać, że doktor Victelia Smith uważa panią za kogoś w rodzaju szpiega.
   Dziewczyna nie wytrzymuje, chwyta stojący na stoliku kawowym wazon i rzuca nim o ścianę, szkło rozpryskuje się na podłogę, a woda zalewa panele. Kwiaty, już zwiędłe, leżą na białym dywanie i tworzą z nim kontrast swoją czerwoną barwą.
   - Mam dość! - Stoi wyprostowana, twardo wpatruje się w Patricka. - Nie wiem, dlaczego to wszystko spotyka mnie, ale mam serdecznie dość. Jeśli takie ma być moje przeznaczenie, to dziękuję temu, kto je takie dla mnie ułożył.
   Kieruje się w stronę drzwi, ale zastawiam jej drogę.
   - Proszę mnie przepuścić, kapitanie.
   - Nie.
   Atakuje mnie prawym sierpowym, w który wkłada całą złość i frustrację niszczące w tym momencie jej duszę. Chwytam jej dłoń i wykręcam za plecy, nie chcę jej skrzywdzić, tylko zatrzymać w pokoju. Jakimś cudem udaje jej się uwolnić i po raz kolejny ciosem w klatkę piersiową posyła mnie na ścianę. Na moje szczęście w tym nieszczęściu, po drodze napotykam fotel, na który upadam. Ten cios nie jest tak mocny jak ostatnio, ale nie mniej mnie szokuje.
   - Przepraszam! - Cara podbiega do mnie, chwyta pod ramię i pomaga wstać. Odzywa się ból pleców.- Najmocniej przepraszam, nie chciałam znowu tego robić.
   Stojąc na przeciwko niej, przypatrując się jej twarzy i sylwetce, zastanawiam się, skąd ta siła. Dziewczyna trzyma się za prawą rękę, chwytam ją i odsuwam materiał bluzki. Tatuaż przestaje właśnie lśnić szarością, ponownie robi się czarny. Patrzymy po sobie z Carą, oboje zaskoczeni. Magia?
   Patrick uśmiecha się dziwnie, znam ten uśmiech - jego mózg właśnie rozpoczął proces analizowania ostatniej minuty. Simon zaś patrzy po mnie i niebieskookiej z otwartą buzią.
   - Niesamowite - szepcze.
   - Interesujące. - Baker zastanawia się nad czymś. - Czy kiedykolwiek ćwiczyła pani jakieś sztuki walki?
   - Nie, nigdy. Trenowałam tylko lekkoatletykę i to jedynie przez dwa lata.
   - Rozumiem.
   Psycholog przygląda się tej tajemniczej nastolatce, trybiki w jego mózgu pracują coraz szybciej, a ja zaczynam dusić się w tym pomieszczeniu. Przechodzę za biurko doktora i otwieram jedno skrzydło dużego okna. Do pokoju wpada chłodne, jesienne powietrze. Opieram głowę o szybę i zamykam oczy. Od razu lepiej.
   - Panno Caro, czy miewa pani dziwne, niezrozumiałe sny?
   Chwila ciszy.
   - Nie. Moje sny, o ile już jakieś mam, są prorocze.
   Zaskoczony tą informacją odwracam się do trójki towarzyszy. Cara i Patrick mierzą się spojrzeniami, a doktor uśmiecha się szeroko.
   - Interesujące. Czy zechciałaby  mi pani o tym powiedzieć?
   - Może. Ale nie teraz.
   - I nie tutaj - wtrącam. Mój wyświetlacz bransolety świeci się na czerwono. - Doktor Smith właśnie wydała rozporządzenie, musimy jak najszybciej opuścić Iglesię. Znaczy - zerkam na blondynkę - panna DeMone musi.
   - Rozumiem. - Dziewczyna podchodzi do przyjaciela, chwyta rączki jego wózka, obraca nim i ustawia na wprost drzwi. Posyła nam blady uśmiech, jest zmęczona.
   - Dziękuję panom za poświęcony nam czas. Przepraszam, jeśli w czymś przeszkodziłam albo zmieniłam państwa plany. Do widzenia.
   - Proszę zaczekać!
   Przeszywa mnie spojrzenie niebieskich tęczówek. Po raz kolejny zostaję zauroczony przez te oczy. Są piękne.
   - Tak, kapitanie?
   Słaba, a jednocześnie silna. Naiwna i pełna mądrości. Bezbronna i morderczyni. Skrajna jak dzień i noc, a jednak kompletna.
   - Nie wiemy wciąż, dlaczego udało się pani rozbić ten mur. Chcę pani poznać prawdę?
   Wzrok nadal utkwiony ma w mojej twarzy. Nieruchoma, jakby komuś pozowała.
   - Jak nic innego.
   - W takim razie - kieruję się ku drzwiom, by otworzyć je przed parą przyjaciół - Patrick, zbieramy się.
   - Dokąd? - Doktor chyba nie spodziewał się tego, co chcę zrobić.
   - Do mnie. Musimy rozwiązać tę zagadkę.

****

   Dom kapitana mieści się w zamożniejszej części Karaan, ale czemu ja się dziwię? Jako żołnierz zarabia wiele więcej ode mnie. Ale ja nie muszę w pracy narażać swojego życia, nie wisi nade mną możliwość opuszczenia rodziny na wieki. Więc chyba nie mam mu czego zazdrościć.
   Umeblowany według współczesnej mody, posiada duży salon, w którym brązowe meble dobrze współgrają z kremowymi ścianami. Jedną z nich zajmuje pięćdziesięciocalowy telewizor. Dobiega z niego głos spikera mówiący o zagrożeniu wybuchu kolejnych powstań ludności w Norterice, zwiększeniu piractwa w cieśninie Maylisei. Kuchnia ma takie same ściany, ale meble są czarne. Wbudowany w system nawigacyjny komputer wita mnie miłym "Dzień dobry, pani!". Na parterze znajduje się jeszcze pokój, ale jest zamknięty. Nie chcąc ingerować w czyjąś sferę prywatną, porzucam myśl o zajrzeniu do niego. 
   Rozglądam się wokół siebie w przedpokoju tego domu i napotykam swoje odbicie w wielkim lustrze. Moja bladość prawie zlewa się z otoczeniem, proste włosy opadają na ramiona jakby od niechcenia. Cienie pod oczami pasują do sinych ust. Moje drobne ciało ubrane w dżinsy i białą bluzkę wydaje się być jeszcze chudsze w szklanej tafli niż ostatnim razem. Całe zmęczenie i stres podpisały się na mojej skórze. Tylko niebieskie oczy mają jeszcze w sobie cień radości. Radości, którą powinnam porzucić. Ale nie chcę poddać się przeznaczeniu.
   Przyglądając się sobie w lustrze, napotykam wzrok zielonych oczu. Meyves posyła mi pełen otuchy uśmiech. Może nie powinnam się go bać? Może nie jest zły, jak próbuje mi wmówić moja podświadomość? W końcu chce mi pomóc, ze względu na mnie wraz z doktorem Bakerem i Simonem wziął urlop na najbliższe dni. 
   - Dziękuję, kapitanie. - Odwracam się twarzą do niego. - Pańska bezinteresowność zostanie panu wynagrodzona. - Teraz zwracam się do psychologa. - Pańska także, doktorze. Dziękuję wam obu.
   Blondyn uśmiecha się, a zmarszczki przy jego oczach i ustach odrobinę zmieniają mu twarz na bardziej poważną. I przerażającą, wygląda trochę jak psychopata. Albo to tylko mój mózg próbuje mi to wmówić.
   - Jeszcze nic nie zrobiliśmy, panno DeMone. Więc zacznijmy od początku. Skoro mamy prowadzić razem śledztwo, które doprowadzić ma nas do jakieś prawdy, powinniśmy przejść na "ty". - Wyciąga ku mnie dłoń. - Patrick.
   Postanowiłam zaufać tym mężczyznom, pozwoliłam wejść do mojego życia i wyraziłam zgodę na wprowadzenie w nim zmian, jeśli zajdzie taka potrzeba. Czy mam coś do stracenia poza własnym "ja"?
   Nie.
   Ściskam dłoń mężczyzny i odwzajemniam uśmiech.
   - Cara.
   - Bardzo miło mi wreszcie poznać twoje imię z twoich ust. Meyves - zerka na bruneta - już mi zdradził twoje personalia, ale w jego ustach twoje imię brzmi jak groźba. - Kapitan przewraca oczami, ale jest odrobinę zażenowany. - Nie martw się, moja droga, w jego ustach każde imię brzmi jak obelga. Poza imionami jego rodzeństwa. I jego samego.
   - Doktorku, może zakończysz już to jakże owocne rujnowanie reputacji swojego przyjaciela, co? Chyba że nagle nie jesteśmy już przyjaciółmi, hę? - Kapitan wygląda tak komicznie z uniesionymi brwiami, że parskam śmiechem. Simon posyła mi zdumione spojrzenie, oblewam się lekki rumieńcem i unikam wzroku Meyvesa. - Zapraszam do salonu. Chcę ktoś kawę?
   Pcham wózek przyjaciela do przestronnego pomieszczenia, ustawiam odpowiednio przy niskim stoliku do kawy, po czym nachylam się do niego.
   - Chcesz coś do picia? - pytam, patrząc w jego brązowe oczy.
   - Czarną kawę z mlekiem. Dziękuję.
   Baker zasiada na jednej z kanap, a ja kieruję się do kuchni, gdzie kapitan przygotowuje napoje, naciskając odpowiednie przycisk na komputerze.
   Zerka na mnie przelotnie.
   - Jakieś specjalne zamówienia?
   Stoję przy stole, opierając się o niego. Czuję się trochę nieswojo, do tej pory jedynym mężczyzną, z którym zostawałam na sam na sam, był Simon. Dlaczego tyle musi się tak szybko zmieniać?
   - Poproszę jedną czarną kawę z mlekiem i jedną czarną, gorzką herbatę.
   - Już się robi.
   Naciska kolejne przyciski i czeka na pojawienie się wypełnionych płynem naczyń. Ściągnął wojskową marynarkę, stoi w czarnej koszulce opinającej ciasno jego umięśniony tors. Na jednym z odsłoniętych łokci dostrzegam zaczerwienie i czarny punkt. To musi być efekt mojego piątkowego wybryku. Zalewa mnie fala zawstydzenia. Jak mogłam zranić osobę, która oferuje mi swoją pomoc? Chyba nie jest ze mną dobrze.
   Cztery kubki pojawiają się na blacie, podchodzę bliżej bruneta, by wziąć dwa z nich.
   - Proszę powiedzieć doktorowi Jecberowi - odzywa się - że gdyby czuł taką potrzebę, może skorzystać z toalety za kuchnią. Jest przystosowana dla osób niepełnosprawnych.
   Nie wydaje mi się, by któreś z jego rodzeństwa było chore, ale nie pytam o to, dlaczego ma taką łazienkę.
   - Dobrze. Dziękuję.
   Biorę kubek z herbatą i filiżankę kawy, zanoszę je do salonu, gdzie oprócz psychologa i fizyka są jeszcze dwie osoby. Poznaję je od razu. Uśmiecham się.
   - Dzień dobry, Evemis. Dzień dobry, Rony.
   Nastolatkowie odwracają się ku mnie, a ich twarze rozjaśnia radość.
   - Panna Cara! Dzień dobry!
   Stawiam naczynia na stolik, po czym wykonuję gest powitania, który młodzież powtarza, o kulturze nie można zapomnieć.
   Do salonu wchodzi Meyves, jest zaskoczony widokiem rodzeństwa. Zasiadam obok trzynastolatka.
   - Co wy tu robicie? - pyta zielonooki, podając Bakerowi kubek z parującym napojem.
   - Usłyszałam czyjeś kroki, twoje i kogoś jeszcze, a także szuranie kół. Powiedziałam Rony'emu, że mamy gości. Dlatego zeszliśmy na dół. - Dziewczyna przenosi wzrok na mnie. - Miło widzieć panią tak szybko, panno DeMone.
   - Ciebie również, Evemis Catryn.
   Jest zadowolona, zapamiętałam jej drugie imię.
   - Co panią tutaj sprowadza? - pyta Rony. - Jakaś poważna sprawa?
   Zerkam na jego brata, który przygląda mi się wyczekująco.
   - Tak, Rony Cum. Bardzo poważna sprawa.
   - Rozumiem.
   Nastolatek naprawdę wygląda, jakby rozumiał. Ale wciągnięcie go i jego siostry nie wchodzi w rachubę, przynajmniej takie jest moje zdanie.
   - Jaka dokładnie? - pyta Evemis.
   Wymieniam spojrzenie z Simonem, Meyves robi także to samo z Bakerem. Co mamy jej odpowiedzieć? Nie powinniśmy mieszać w tą sprawę większej liczby ludzi, nie wiemy, co może się wydarzyć w przyszłości. Nie wiemy, co może wyniknąć później.
   - To nasza prywatna sprawa, Eve - odzywa się Meyves. - Lepiej, jeśli ty i Rony nie będziecie w to wnikać. Tak będzie dla was lepiej. Bezpieczniej.
   Rony jest oburzony słowami brata, protestuje głośno.
   - Dlaczego nie? Nie jesteśmy już dziećmi!
   Kładę rękę na dłoni chłopaka, zmuszam go tym, by na mnie spojrzał.
   - Ale to zbyt niebezpieczne, Rony - tłumaczę. - Sami nie jesteśmy pewni, co wyniknie z tego, co wiemy. - Zerkam na kapitana, przygląda mi się badawczo. - Już za to dużo osób zostało w to wplątanych. Wasz brat i doktor Baker pomagają tylko na moją prośbę, ale wiele ryzykują. Wy nie możecie tego zrobić. Przykro mi.
   Brunetka patrzy na mnie ze spokojem.
   - Chyba już zostaliśmy w to wplątani - szepcze. - Wiem, kim pani jest, Cleo.


4 komentarze:

  1. Wchodzę, paczam i... ŁOT? Dlaczego tu nie ma żadnych komentarzy ;c? Tak być nie może. Na szczęście przybywa Naff, który ma caaaały długi weekend dla siebie i zaczyna nadrabiać rozdziały. Ohohoho. Zaczynamy od Purgatorio, a potem idziemy na Rozważną! Juhuuu!
    Uwielbiam Cleo twoje opisy. Szczególnie ten na początku, związany z jesienią i ludźmi. I like it!
    Kapitan Pascal XD. Dlaczego jego nazwisko mnie rozśmieszyło?
    Patrick. Tak bardzo nienawidzę tego imienia D: miałam kolegę o identycznym. Nie Patryk, Patrick. A teraz gdy go widuję na ulicy, ludzie mnie muszą trzymać, żebym mu krzywdy nie zrobiła. Hejtuję gościa za imię! A ta cala... Victelia (? dobrze?) mnie przeraża :c nie lubię jej i coś ewidentnie w niej nie gra. Czo ona chce zrobić Carze :c?
    Jest mi szkoda Cary :c będę płakać razem z nią.
    Morderczy tatuaż dodaje sił :o biedny Meyves... taki poturbowany.
    "Słaba, a jednocześnie silna. Naiwna i pełna mądrości. Bezbronna i morderczyni. Skrajna jak dzień i noc, a jednak kompletna" - podoba mi się ten opis. Nie wiedzieć czemu, Meywes przypomina mi teraz Logana. Przypomina, to mało pwoiedziane. To Logan :o drugi Logan!
    "w jego ustach każde imię brzmi jak obelga" - ależ interesujący pojazd XD
    Ostatnie myślnik zabrzmiał morderczo :o zaczynam się bać. Oczywiście czekam na następny rozdział!
    W ogóle... mam wrażenie, że mam jakieś braki w czytaniu. Chyba się cofnę do tyłu, bo coś mi się wydaje, że ominęłam jakiś rozdział kiedyś!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przez pierwsze kilka dni po opublikowaniu było mi trochę smutno, że nikt nie komentuje, ale czym mam się przejmować? Inni nie będą czytać, za to ja będę sobie wstawiała rozdziały, bym mogła się chwalić, że wciąż coś piszę.
      Cieszę się, że moje opisy Ci się podobają :) Przeważnie wstępy w rozdziałach są pisane zaraz po skończeniu wcześniejszych rozdziałów, gdy jeszcze trzyma mnie wena, dlatego wychodzą takie dobre ;)
      Patrick - kocham to imię ze względu na "Mentalistę". I na "Rozważną". Ale o tym sza ;)
      O tak, Victelia będzie mieszać i doprowadzić Carę do małego załamania nerwowego. Możesz płakać z DeMone, przyda jej się towarzystwo.
      Biedny Meyves pewnie jeszcze nie raz oberwie ;)
      Taa, Baumwan będzie odrobinę podobny do Logana. Ale tylko odrobinę ;)
      Możliwe, że nie czytałaś poprzedniego. Więc nadrabiaj :)

      Dziękuję za komentarz :**

      Usuń
  2. Z tygodniowym opóźnieniem biorę się za czytanie. Tyle kart otwartych, ale tu zawitam jako pierwsze.
    "- Ocaleni z paszczy smoczycy! - komentuje opuszczenie gabinetu Smith."- Smoczyca! :O Jak Teresa Kremer ze "Szkoły"! :o
    " Nie do końca rozumiem, co znaczy słowo "galimatias", ale przyjmuję, że to synonim słowa "chaos"."- Galimatias? To "Kogel mogel 2"! :D
    " Do pokoju wpada chłonne, jesienne powietrze."- chłonne powietrze to takie, które zasysają węzły chłonne? :D Zainteresowało mnie to. Chłonne powietrze, wielbmy je! :3
    "Blondyn uśmiecha się, a zmarszczki przy jego oczach i ustach odrobinę zmieniają mu twarz na bardziej poważną. I przerażającą, wygląda trochę jak psychopata. "- I tym sposobem Baker u mnie zapunktował!
    " Kapitan wygląda tak komicznie z uniesionymi brwiami, że parskam śmiechem."- Czy tylko ja tu widzę takie brwiowe gąsieniczki, które uciekają do góry na twarzy Meyvesa? Tak? Nevermind. Nic nie było.
    " - Chyba już zostaliśmy w to wplątani - szepcze. - Wiem, kim pani jest, Cleo."- i teraz rozkminiam, czy gdyby Cleo nie było wytłuszczone, to czy zauważyłabym zmianę. Może.

    Cóż, rozdział był dla mnie ciekawy. Pierwszy raz od... dawna naprawdę zachciało mi się czytać opowiadanie z blogspota. Ale oczywiście długo to nie potrwa. A mogłoby zostać.
    Zastanawia mnie, dlaczego tatuaż jest w kształcie żółwia. Specjalnie wyszukałam, czego jest symbolem i:
    "W kulturze chińskiej żółw jest symbolem mądrości, trwałości i długowieczności"- zastanawia mnie, czy o to właśnie chodziło. O to, że żółw ma być symboliczny. Raczej tak, bo jeśli nie; tatuażem mogłaby wtedy zostać chociażby plamka przypominająca kotleta dajmy na to. :P
    Cieszy mnie, że Evemis i Rony pojawili się w tym rozdziale choć na chwilkę. Od razu ich polubiłam i czuję, że znajdę ich w rozdziale 6. ^^
    W sumie to tyle. Nie mam weny, ani krztyny.
    Ale nadrobiłam! :3
    Czekam na nn. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Chłonne" już poprawione ;)
      Ta, Baker przypomina czasami psychopatę :D
      Żółw jest tatuażem, bo taki kształt miało znamię. A ja, autorka, przyznaję, że chciałabym mieć tatuaż żółwia na nadgarstku. Co już się nie uda, bo oddaję krew.
      Cieszę się, że polubiłaś młodsze rodzeństwo kapitana :)

      Dziękuję za komentarz :**

      Usuń

Komentarze mile widziane ;) Hejty niekoniecznie :P

Obserwatorzy