czwartek, 29 stycznia 2015

8 I have nothing

   Rozdział pisany 10 - 12.12.14 r. oraz 16 - 24.01.2015 r.
   Udało mi się wrócić, na całe szczęście.
   Ktoś to jeszcze czyta?

   Dziękuję Naff za małą inspirację do pisania tej części :*
___________________________________________________

Don't wanna let you down
but I'm hell bound.

~Imagine Dragons, "Demons"



   Jesień powoli ustępuje miejsca zimie, robi się coraz chłodniej, mieszkańcy Karaan sięgają po cieplejsze kurtki, jeśli takowe posiadają. Uruchamiają w komputerach domowych system ocieplenia. Z kominów domów na zewnątrz wydostaje się dym. Mrok zapada coraz szybciej, wracając z pracy do pustego mieszkania, mam za towarzyszy jedynie światła latarni.
   Przeznaczenie to podobno nasz los, dola, można je także definiować jako miejsce będące celem czegoś. Ale dlaczego przeznaczeniem Simona była śmierć w tak młodym wieku? Dlaczego w tak brutalny sposób mi go odebrano? Mam tyle pytań, a nie ma nikogo, kto mógłby mi na nie odpowiedzieć.
   Od tygodnia wracam do pustego mieszkania, zamykam się w nim, zasiadam przy kaloryferze i całą noc wpatruję się w ścianę, gdzie wisi nasze wspólne zdjęcie. Nie sypiam w ogóle, bezsenność nie jest czym strasznym, bardziej boję się snu, bo w nim wracają obrazy śmierci bruneta. Wciąż czuję zapach palonej skóry. Gdy zamykam oczy, widzę, jak Simon powoli opuszcza ten świat.
   Nie pamiętam pogrzebu. Wiem, kto był, ale nie pamiętam żadnych szczegółów czy słów. Nie pamiętam uścisków i kondolencji. Przez całą uroczystość nie poruszyłam się, wpatrzona w urnę chowaną do grobu na cmentarzu instytutu. Po moich policzkach nie płynęły żadne łzy, wypłakałam się wcześniej. Simon spoczął w zimnej, brudnej glebie, a ja zaszyłam się na uboczu. Nie chciałam rozmawiać z kapitanem i Bakerem, nawet dawni znajomi z domu dziecka nie mogli liczyć na żadne moje słowo. Odcięłam się całkowicie od wszystkiego, zamknęła w świecie ciszy i milczenia. Wszystko, czego chciałam, to uciec stamtąd, zaszyć się w mieszkaniu Jecbera, zanurzyć twarz w jego ulubionym swetrze i tak zostać już do końca świata. A nawet dzień dłużej. Nic już nie ma dla mnie znaczenia - Si odszedł, zabierając ze sobą całą radość i światło, jakie kiedykolwiek miałam. Nie mam nic.   Urwałam kontakt z Baumwanami i z Bakerem. Nie obchodzi mnie już, kim jestem i dlaczego rozbiłam Purgatorio. Nie obchodzi mnie, czy jestem Strzegącą. Jedyne, co pozostało mi z tej sprawy, to moc, która wciąż krąży w moich żyłach. Powoli poznaję swoje możliwości i to przeważnie przypadkowo. Przyglądając się kilka dni temu swojemu odbiciu w lustrze, mój wzrok przykuł ruch cząsteczek. Skupiając się na nich, sprawiłam, że przez chwilę byłam niewidoczna w szklanej tafli.
   Lustro nie uchwyciło mnie przez kilkanaście sekund. To było tak, jakbym nagle zniknęła i znikąd pojawiła się z powrotem. Ćwiczyłam te sztuczkę w mieszkaniu przez cały ostatni weekend, udało mi się zapanować nad ruchem cząsteczek do tego stopnia, że przez minutę mogę być niewidzialna. Spróbowałam tej sztuczki w pracy, ale nie jestem pewna, czy mi się udało, nie mam dostępu do monitoringu firmy, by to ocenić.
   Ale obudziło to we mnie pewną myśl - jeśli uda mi się udoskonalić tę kontrolę, może będę potrafiła niepostrzeżenie dostać się do Iglesii. Muszę odzyskać rzeczy Simona, które pozostawił w instytucie, do tej pory nikt mi ich nie wydał. W ogóle nikt z Departamentu Administracji Wewnętrznej nie skontaktował się ze mną w sprawie śmierci Jecbera, jakby moje krótkie zeznania zaraz po tym zdarzeniu im wystarczyły.
   Siedzę w salonie swojego małego mieszkania socjalnego i jak mam to w zwyczaju - wpatruję się w pustą ścianę. Czuję się pusta w środku i zupełnie światu zbędna. Zamykam oczy, lewą dłonią krążę po tatuażu na prawym nadgarstku. Wyobrażam sobie, że za chwilę spojrzę w dal i zobaczę Simona, uśmiechniętego i żywego. Tak się jednak nie dzieje. Otwieram oczy. Jedyną rzeczą, którą udało mi się "wyczarować", jest ogromna, czarna litera "S" na ścianie.
   Po policzku płynie łza. Jestem tak potwornie samotna, ale też wiem, że gdybym miała być teraz wśród innych ludzi, czułabym się podle i odrzucałabym każdego, kto chciałby przyjść mi z pomocą.
   Otulam się ciaśniej kocem ukradzionym z mieszkania Simona, zanim nie zostało ono przeznaczone innej osobie, i staram się odegnać zbyt natarczywe myśli. Za oknem zapadł już zmierzch, światła latarni oświetlają ulice nielicznym przechodniom. Jest tak cicho, jakby i świat na zewnątrz umarł. Spokój wciska się w każdy kąt, dając złudne wrażenie, że wszystko jest dobrze. Ale ja wiem, że tak naprawdę jest zapowiedzią kolejnych złych zdarzeń.
   Skulona, w pozycji embrionalnej zasypiam, a do miasta zbliża się ulewa.


****


   Biały korytarz, biały dywan, białe ściany i ciemne ślady z błota, które pozostawiam z każdym krokiem. Takiej ulewy w Karaan dawno nie było. Docieram do Departamentu Walk i Sportu na kilka minut przed czasem. Wstukuję kod i dostaję się do środka, woda kapie z kurtki i tworzy kałużę wokół moich stóp. Najęta przez Iglesię firma sprzątająca wreszcie się na coś nada.
   Żołnierze przemykają obok mnie niczym mrówki, śpiesząc z raportami czy zmierzając na trening. Pamiętam, jak sam tak biegałem z jednego miejsca w drugie, przypodobałem się kapitanom, jak za wszelką cenę chciałem, by Służbowcy zobaczyli we mnie kogoś, kto naprawdę może przysłużyć się krajowi.
   A później wysłano mnie na front. Trafiłem do samego piekła bitwy w cieśninie.
   Przymykam oczy. To nie czas i miejsce na wspomnienia. Czeka mnie kolejny dzień w Destiny.
   Ściągam przemoczone ubranie i chowam je do szafki, po czym przebieram także obuwie, we własnym miejscu pracy chcę mieć czysto.
   Przy moim boku pojawia się uśmiechnięty Jonathan, jego blond włosy są lekko wilgotne, pewnie przyszedł do instytutu pieszo bez parasola. Zerkam na nogawki jego spodni. No tak, błoto. Czyli wchodził na górę o własnych siłach i jak zwykle nie ochronił spodni wysokimi butami. Na co ja liczyłem? Przecież to norma.
   - Cześć, Meyves. - Przybija mi żółwika na powitanie. - Co słychać?
   Zatrzaskuję szafkę i odwracam się twarzą do przyjaciela, jego dobry humor jest odrobinę podejrzany.
   - Dzień dobry. Co słychać? Deszcz za oknem.
   Coraje wybucha śmiechem i klepie mnie po plecach.
   - Deszcz za oknem, dobre! A tak poza tym?
   - Nic ciekawego.
   Nie skłamałem, naprawdę nie dzieje się nic ciekawego. Odrobina ekscytacji związana była z szukaniem prawdy o pochodzeniu cary, ale blondynka odeszła od tych poszukiwań, nie kontaktuje się ani ze mną, anie z Patrickiem od śmierci fizyka. Myślałem, że może spotkam ją w księgarni, w której poznała Evemis i Rony'ego, ale gdy zaszedłem tam w sobotę, nie zastałem jej. Nie wiem, gdzie dokładnie pracuje, Books family by Ocelia ma w samym Kaaran cztery filie, a ja nie mam tyle czasu, by zajrzeć do każdej z nich. Poza tym, jaki powód miałbym podać, gdybym ją spotkał, a ona zapytałaby, co tu robię?
   Moje życie znowu stało się monotonne i nudne. Nie spodziewałem się, że jedna osoba może wnieść tyle światła i podekscytowania w życie innych ludzi.
   - Zastanawiam się, dlaczego wciąż jesteśmy wysyłani do Destiny. - Głos zabiera Jonathan. Ruszamy do zielonej części departamentu. - Marnujemy się tam.
   Muszę się z nim zgodzić. Obaj dzierżymy pieczę nad dwoma oddziałami żołnierzy, powinniśmy ćwiczyć, ciężko trenować, by umieć dowodzić podczas wojny, a nie szukać wśród nastoletnich kadetów istnych perełek.
   Z drugiej strony, w Destiny nie ma możliwości zostania zaatakowanym. Wciąż mam koszmary związane z wojną, o ile cokolwiek mi się śni. Widzę martwych kolegów z szeroko otwartymi oczami, w których światło już zgasło. Woda cieśniny powoli zmieniająca swój kolor na krwisty. Mamy dwudziesty trzeci wiek, a wciąż zachowujemy się jak barbarzyńcy. To przez wojnę moje ciało zdobią blizny, które nigdy nie pozwolą mi zapomnieć o tym, co przeżyłem i czego doświadczyłem.
   Wojna nad cieśniną skończyła się pod koniec ubiegłego roku, dwa miesiące po kapitulacji Africonu zostałem mianowany kapitanem głównym oddziału Fortaleza. Kilka tygodni temu dostałem medal za zasługi dla Ocelii. Mój awans zawdzięczam kilkunastu wrogim żołnierzom, którzy zginęli z mojej ręki.
   Nienawidzę siebie.
   Ledwie dochodzimy do Destiny, gdy obok mnie pojawia się młoda pani żołnierz, wita się tradycyjnie i podaje mi kopertę.
   - To dla pana, kapitanie. - Salutuje. - Departament Administracji Wewnętrznej przesłał to godzinę temu.
   - Dziękuję. Spocznij. Odmaszerować.
   Kobieta odchodzi, a ja rozrywam papier, wyciągam ze środka koperty papier i czytam treść. Tylko jedna znana mi z DAW osoba mogła mi przysłać wiadomość w tak staroświecki sposób.
   Wzdycham i wkładam kartkę z powrotem do koperty.
   - Co jest, Meyves? - Jonathan przygląda mi się badawczo.
   - Chyba Destiny nie jest moim celem na dzisiaj. - Unoszę kopertę. - Doktor Victelia Smith zaprasza mnie na debatę w sprawie rozbicia Purgatorio.
   - Myślałem, że już to wyjaśnili.
   Kręcę głową.
   - Najwidoczniej nie. Będziesz sprawdzał kandydatów z kimś innym. Kto wie, może dzisiaj przydzielą ci do towarzystwa kapitan Bloom?
   Twarz Jonathana rozświetla się, mężczyzna uśmiecha się od ucha do ucha.
   - Zobaczyć znowu tatuaż płomienia na jej ślicznym karku - rozmarza się, a ja wybucham śmiechem. Szukając dziewczyny, Coraje zawsze zwraca uwagę na to, czy ona ma tatuaż i w jakim miejscu lub miejscach, jeżeli jest ich więcej. Podejrzewam, że jeżeli kiedykolwiek blondyn zostanie ojcem, jego dziecko dostanie na pierwsze urodziny właśnie tatuaż.
   - Miłego dnia, John. Może spotkamy się na obiedzie. - Klepię przyjaciela po plecach i wracam tą samą  drogą, którą tu przyszliśmy.
   - Trzymaj się - krzyczy za mną blondyn. - I nie daj się się Smoczycy!
   Ani myślę, jestem pewien, że wie o mojej znajomości z Carą i będzie chciała wykorzystać mnie do złapania dziewczyny, ale ja się tak łatwo nie dam. Jeśli mam komuś pomóc, to chcę pomóc DeMone. Każdy zasługuje na prawdę o samym sobie.


****


   Lekko się wzdrygam, gdy przekraczam próg gabinetu doktor Smith. W środku nic się nie zmieniło: naprzeciw drzwi umiejscowione jest mahoniowe biurko, po obu stronach zaś wysokie szafy z dokumenty. Na biurku panuje porządek, twarde oparcia ustawionych przed nim foteli nie zachęcają do usadowienia się na nich. Pokój urządzony jest ze smakiem. Ma mniejszą powierzchnię niż gabinet Patricka, jest przytulny, ale ja czuję się w nim nieswojo.
   Victelia unosi głowę, słysząc moje kroki i uśmiecha się do mnie miło, ale sztucznie. Nie odwzajemniam tego.
   - Dzień dobry - odzywam się. - Chciała się pani ze mną widzieć.
   - Dzień dobry, kapitanie. Tak, chciałam. - Wskazuje dłonią fotel. - Proszę, niech pan usiądzie.
   Wolałbym postać, ale Smith może to źle odebrać. Nie chcę być niegrzeczny, zajmuję więc miejsce w fotelu, mam lepszy widok na lewy profil kobiety. Przypatruje mi się, jakby chciała przeniknąć do moich myśli albo sprawić, bym poczuł się nieswojo. No cóż, i tak nie czuję się najlepiej w tym pomieszczeniu, więc jej utkwiony w mojej twarzy wzrok nic nie zdziała.
   - Chciałbym wiedzieć - zabieram głos - po co mnie pani tu wezwała? Wiem, że chodzi o zburzenie Purgatorio, ale o co dokładnie?
   Smith odgarnia pasmo długich, białych włosów za ucho i lekko wzdycha.
   - Jak dobrze pan wie, kapitanie, mamy dane tej kobiety i poszukujemy ją listem gończym.
   Kiwam głową. Oczywiście, że o tym wiem. List gończy to jedyny sposób na prawne ściągnięcie cywila do Iglesii. Jako że nie istnieje już instytucja zwana policją, aby wezwać osobę niezwiązaną z instytutem, a podejrzaną o popełnienie przestępstwa na jego terytorium, tworzy się list gończy. Gdy ze wszystkich pracowników Iglesii zgłosi się ośmioro chętnych, wtedy dopiero można udać się do domu czy też miejsca pracy podejrzanego i siłą ściągnąć do instytutu. Najwidoczniej nikt nie chce zająć się sprawą Cary. Czuję dziwną satysfakcję z tego powodu.  Przynajmniej na razie blondynka jest bezpieczna.
   Patrzę na kobietę, która kontynuuje, wciąż się uśmiechając. Wygląda na to, że to jedyny grymas, na jaki stać mięśnie jej twarzy. Jej czoło nie zdobi żadna zmarszczka, cerę ma jasną i gładką. Patrząc na nią, trudno uwierzyć, że ma czterdzieści dwa lata, wygląda na dekadę młodszą. Ale ja nie wierzę, że za jej dobrym wyglądem stoją tylko dobre geny, dostrzegam małą pomoc chirurga.
   - Do tej pory udało się nam zebrać sześć osób, które wyraziły chęć udziału w pochwyceniu - zerka do notatek - Cary DeMone. To wciąż za mało według prawa. Sama chętnie dołączyłabym do tej grupy, ale jako główny oskarżyciel nie mogę tego uczynić. - Podpiera głowę na dłoni, co pewnie ma wyglądać uroczo, ale na mnie to nie działa. Jestem żołnierzem, nie młodzieniaszkiem uganiającym się za dziewczynami. Kontynuuje. - Ale posiadam za to prawi do wybrania osób uzupełniających wolne miejsca.
   Przeczuwam, co kobieta będzie chciała mi za chwilę powiedzieć. Zakładam przed sobą ręce. Pozycja obronna nie pomoże mi oddalić od siebie tego zadania, ale pokaże przynajmniej moje niezadowolenie. Nie jestem jakimś cholernym puzzlem, którym zapełnia się wolną przestrzeń, by obraz był całkowity. Smith musi wiedzieć, że nie pochwalam jej decyzji.
   - Dlatego też postanowiłam do tej "misji" powołać pana, kapitanie Baumwan,oraz doktora Bakera. Pan już jest wplątany w tę sprawę - no co też pani nie powie? - a doktor wciąż tworzy profil psychologiczny tej dziewczyny. Obaj ją w jakiś sposób już poznaliście - gdyby tylko znała pani prawdę - więc jesteście idealnymi kandydatami. Czy wyraża pan zgodę na udział w pochwyceniu Cary DeMone oskarżonej o rozbicie Purgatorio?
   Dlaczego o to pyta? Przecież to z góry przesądzone. Gdybym się teraz nie zgodził, pociągnęłaby za sznurku w Departamencie Walk i Sportu, zagroziła kilkoma zwolnieniami, co poskutkowałoby tym, generał główny osobiście wykopałby mnie na tę misję lub zagroził degradacją.
   Wzdycham w duchu. Czasami nie godzę się z rozkazami, ale widmo utraty pracy każe mi wykonać każde powierzone mi zadanie. Muszę przecież z czegoś zapewnić rodzeństwu godne życie, by nie spotkali się z biedą. Nie mogę zawieść rodziców, jestem odpowiedzialny za Evemis i Rony'ego.
   Wyglądam przez okno za plecami kobiety. Jesteśmy na piątym piętrze, więc widzę jedynie pochmurne niebo. Nie mam tu nic do powiedzenia. 
   - Zgadzam się.
  Kobieta śmieje się i klaszcze w dłonie.
   - Wyśmienicie!
   Nie podzielam jej entuzjazmu, pozostaję obojętny. Muszę znaleźć sposób, by poinformować Carę o tym, co ją czeka. Victelia wydaje się być podejrzanie zdesperowana, by pochwycić dziewczynę. Tak, jakby nie chodziło tylko o Purgatorio, a o coś więcej. I nie sądzę, by chodziło o coś przyjemnego. Przy wymawianiu imienia blondynki w głowie Smith dało się usłyszeć gorzką nutę. Chyba naprawdę muszę ostrzec DeMone przed zbliżającym się prawie że porwaniem.
   - To wszystko, kapitanie. Może pan już wrócić do swojego departamentu.
   Kłaniam się jej nisko i opuszczam jej gabinet z uczuciem ogromnej ulgi. Naprawdę nie czuję się zbyt komfortowo w towarzystwie tej kobiety. Mam nadzieję, że nie obejmę dziś stanowiska w Destiny, a zostanę wysłany na trening z oddziałem. Liczę też na spotkanie Patricka podczas lunchu, muszę go uprzedzić o misji, wolę, by usłyszał o niej ode mnie. Może uda się nam wymyślić sposób, jak skontaktować się z Carą. To teraz mój priorytet.


****


   Kryję się za drzewem i po raz kolejny zerkam na wydrukowaną mapę. Nie powinno mnie tu być, powinnam właśnie odwiedzać jedną z księgarń i wypakowywać towar, ale nie mam do tego głowy. Poza tym, naprawdę wyglądam na chorą, szef musiał mnie zwolnić do domu te kilka godzin wcześniej, które i tak rozłożył mi w tym tygodniu do odrobienia. Gdyby tylko wiedział, że nie leżę teraz w łóżku, a kryję się w lesie i obmyślam plan włamania do instytutu naukowego, zwolniłby mnie.
   Muszę wspomóc się światłem małej latarki, by dostrzec szczegóły planu budynku. Jeśli się nie mylę, przed sobą mam ścianę północną, Baker ma gabinet od wschodu. Przedzieram się przez zarośla, najważniejsze to pozostać niezauważoną. Mam nadzieję, że uda mi się skupić na kamerach na tyle długo, by mnie nie zarejestrowały. Jestem skłonna pomodlić się do każdego bóstwa, które kiedykolwiek istniało, by mój plan się powiódł.
   Trafiam na wschodnią ścianę. Cztery kamery, każda o innym zasięgu, po dwie na każdy róg. Wiem, że na wyższych kondygnacjach budynku również jest monitoring, ale on służy do obserwacji lasu. Wybrałam jednak dobrą porę na odwiedziny - panuje mrok, poza tym jestem ubrana cała na czarno, blond włosy związałam w kok, nikt raczej nie dostrzeże jasnych kosmyków. Poza tym, mam na głowie czapkę. Chowam mapę i latarkę do plecaka, pochylona lekko do przodu stawiam ostrożnie kroki i próbuję podejść do celu - osadzonych kilka metrów nad ziemią drzwi, do których prowadzą marmurowe schody. Rozglądam się na boki, gdy pod stopami czuję żwir ścieżki. Ściana jest długa na prawie sto metrów, na tę stronę wychodzi kilkanaście okien kilku departamentów, jak na razie we wszystkich, poza tymi od psychologa, jest ciemno. Z obu stron budynku także nikt nie nadchodzi.
   Światło iglesiowych latarni budzi we mnie zwątpienie. Cała ścieżka jest jasno oświetlona. Jaki nasz świat jest dziwny - jasno jest tylko na szerokości żwirowego chodnika, od zaniedbanego trawnika aż do końca lasu na obrzeżach miasta panem jest ciemność. Przypomina mi to odrobinę samo Kaaran - jego centrum, tam, gdzie żyją bogatsi ludzie, oświetlone jest przez całą noc od zachodu do wschodu słońca, dzięki temu mieszkańcy czują się bezpiecznie, przecież nikt ich nie zaatakuje. Obrzeża zaś pozostawione biednym, nad którymi władze miasta się ulitowały, oświetlone są co najwyżej przez pięć godzin zimą, dlatego każdy osobnik kryjący się za drzewem przy minimum światła staje się podejrzany.
    Przemykam do schodów, pokonuje je w dwóch krokach i bez pukania otwieram drzwi. Spodziewałam się małego przedsionka, intuicja mnie nie zawiodła. W wąskim korytarzu, który oświetlają lampy panelowe, czuję się odrobinę niekomfortowo niczym osoba z klaustrofobią. Przed sobą dostrzegam lekko uchylone, brązowe drzwi. Rozpinam kurtkę, ściągam z głowy czapkę, by nie przestraszyć Bakera i pukam. Nie słyszę niczyich słów, zaczynam się martwić, że w środku mimo zapalonych świateł, nikogo nie ma. Oddycham głęboko, by nie dać się obezwładnić panice. Wtedy też drzwi otwierają się szerzej.
   - Cara?
   Patrick patrzy na mnie zaskoczony. Jak zwykle ma na sobie garnitur. Jest chyba jedynym znanym mi mężczyzną, który nosi kamizelkę. Choć właściwie to nie znam zbyt wielu mężczyzn.
   - Dobry wieczór, doktorze. - Nie spodziewałam się, że aż tak zaschnie mi ze stresu w gardle, z trudem przełykam ślinę, by je nawilżyć. - Mogę wejść?
   Psycholog ma pełne prawo zamknąć mi drzwi przed nosem, przecież nie jestem z nim umówiona na wizytę, poza tym od tylu dni nie dawałam znaku życiu. Ale jeśli z nim nie porozmawiam, zwariuję.
   - Oczywiście, wchodź. Nikt cię nie widział? - Rzuca spojrzenie na drzwi, przez które wchodzi się z korytarza instytutu. - Kamery pewnie cię uchwyciły...
   - Nie wydaje mi się - przerywam blondynowi. Mam szczęście, że w jego gabinecie wisi lustro. Podchodzę do niego, Patrick staje obok mnie, a ja demonstruję mu odkrytą umiejętność, jest pod wrażeniem.
   - Potrafisz wpływać na cząstki elementarne, wow! - Czuję, że Simon byłby ze mnie dumny. - Chyba naprawdę jesteś Strzegącą. Ale, Cara, nie możesz tu być!
   - Wiem, ale chciałam porozmawiać i...
   - Wysłano za tobą list gończy.
   Zamieram z dłonią na oparciu fotela.
   - Słucham?
   - Lepiej usiądź.
   To, co słyszę z ust Bakera, dogłębnie mną wstrząsa. Słyszałam co nieco o prawie poszukiwania winnych, ale nie pomyślałabym nigdy, że będzie ono dotyczyło także mnie. Dobrze wiem, że będę musiała zeznać w sprawie włamania się do Destiny i rozbicia Purgatorio, ale wysyłać osiem osób, by siłą doprowadzić mnie do instytutu? To brzmi jak jakiś żart. Nie jestem przestępcą. Właściwie, to wciąż nie wiem, kim jestem.
   - Jeśli tylko dasz nam jakiś namiar na siebie, zadzwonimy wcześniej, będziesz się mogła psychicznie przygotować.
   Dać na siebie namiar? Baker naprawdę myśli, że ja, biedna dziewczyna, mam swój własny smartphone? Nie stać mnie na posiadanie sprawnego komputera domowego z interkomem, a co dopiero mówić o własnym telefonie.
   - Niestety, to niemożliwe. Ale przecież już mnie uprzedziłeś. Dziękuję.
   Niebieskooki przypatruje mi się z troską.
   - Co się dzieje, Cara? Co cię tu przywiodło?
   Zaciskam dłonie w pięści, opuszczam głowę, po policzku płynie łza.
   - Nie radzę sobie - szepczę. - Od śmierci Simona nie radzę sobie z życiem. Chodzę do pracy, ale nie umiem się na niej skupić. Noce spędzam na wpatrywaniu się w ścianę. Obwiniam się. To moja wina, że Simon umarł.
   - Dlaczego tak uważasz?
   - Nie wiem. Intuicja mi tak podpowiada. Przepraszam, ale nie umiem tego wyjaśnić.
   Baker nie odrywa wzroku od mojej twarzy, kiwa potakująco głową.
   - Rozumiem. Wiem, co czujesz.
   - Nie, nie wiesz! Myślisz, że wiesz, ale to nieprawda. - Wstaję, jestem taka zła. - Nie znasz mnie. Nie lubisz mnie. Lubisz dziewczynę, którą myślisz, że jestem. Żyjesz w kłamstwie. - Nie wiem, kiedy, ale zaczęłam płakać. Wszystko jest takie straszne. - Jestem zagubiona. Nie mam rodziny, mój najlepszy przyjaciel jest martwy, nie wiem, kim naprawdę jestem. Więc nie możesz powiedzieć, że wiesz, co czuję właśnie teraz, w tym momencie. Jestem zagadką. I niebezpieczna. Muszę iść.
   Uciekam. Muszę być jak najdalej, jak najdalej mogę. Jestem demonem. Nie człowiekiem.
   Potwór.
   I duch. 
   

2 komentarze:

  1. Przepraszam za spam.
    http://ocean-and-grace-the4elementsofmagic.blogspot.com/
    Od zarania dziejów...
    Od istnienia świata...
    Na Ziemii występują cztery żywioły,
    które r a z e m tworzą nasz świat,
    są jednością - nie można ich rozdzielić.
    Niektóre są większe, lecz słabsze;
    inne mniejsze, lecz mocniejsze.
    Ale w jakiś niewytłumaczalny sposób: równe.
    To właśnie one tworzą naszą magię,
    nie pojedynczy żywioł;
    energia nadrzędna w nas samych,
    ale wszystkie cztery.
    Wszystkie cztery są jednością.
    [Fantasy, heroic]
    Zapraszam, Liv.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak se sobie patrzę i... Cleo podziękowała mi za inspiracje, a ja dopiero ten rozdział czytam ;___; jestem taka zła. Musisz mi to wybaczyć. Będę już grzeczną dziewczynką. huehueuhe.
    Jak tak czytałam o rozpaczy Cary to... samej mi się zachciało płakać ;___; bo to niesprawiedliwe, że on umarł! Cleo, dlaczego to zrobiłaś? Ueeee! Ale wiesz? Znam tą reakcję Cary. Pójść na pogrzeb i nie płakać bo wytraciło się wszystkie łzy. Coś w tym jest!
    Ej, to stawanie się niewidzialnym fajna rzecz. Minuta też potrafi dużo zdziałać >D!
    - Deszcz za oknem, dobre! A tak poza tym? - dlaczego jak to przeczytałam to sama wybuchłam śmiechem XD? bahaha.
    W sumie cieszy mnie, że Cara nie jest taka jak Rose. I chyba nawet trochę bardziej ją lubię, niż Rose, nie wiem czemu :o *może to dlatego, że zabrała mi Logana XDD!*. Współczucia dla Cary ;___; chociaż myślałam, że inaczej wyjdziesz z tej ucieczki Cary do Patricka, ale no... trudno się mówi XD. Komentarz trochu niemrawy, ale przyszłe będą lepsze! Grunt, że przeczytałam, więc bądź ze mnie dumna >D!

    OdpowiedzUsuń

Komentarze mile widziane ;) Hejty niekoniecznie :P

Obserwatorzy