czwartek, 26 marca 2015

10 Mission is beggining now

   Rozdział pisany od 20 lutego do 5 marca 2015 r.
   No i się zaczyna, huehuehue :3
   WiP najwidoczniej skończy się w grudniu tego roku, w miesiącach lipiec - wrzesień postaram się dodać po dwa rozdziały.
   Enjoy it!

___________________________________________________

   Jonathan nie miał co liczyć na wielkie wyznania - Cara spędziła u nas noc, zjadła z naszą trójką śniadanie, po czym wróciła do domu. Wzięła dzień wolnego, choć podobno jej szefostwo nie było z tego powodu zbytnio zadowolone. Nastolatka pracuje od niecałego roku, a już dostrzegam oznaki wykorzystywania. Dopiero zaczyna karierę zawodową, a już obarczana jest wieloma zadaniami wykraczającymi poza jej obowiązki i ogromną odpowiedzialnością. Jej koledzy niszczą ją, dostosowują do siebie. Gdy w firmie pojawi się nowy świeżak, to Cara będzie wykorzystywała jego. Tak to działa. W naszym świecie mobbing stał się czymś normalnym, każda zgłaszana taka sytuacja nie rodzi śledztwa i konsekwencji, pozostaje zignorowana. Coś, co w dawnych czasach było przejawem zła, teraz okazuje się być dobrem, bo hartuje młodych pracowników i uczy ich ciężkiej pracy.
   W Iglesii panuje dziwna, niespotykana często cisza. Korytarze oświetlone jasnym światłem słońca z zewnątrz rażą bielą bardziej niż zwykle. Kroki giną w miękkości dywanu. Idziemy z Johnem do Departamentu Walki i Sportu z uczuciem niepokoju w sercach. Zerkam na wyświetlacz migoczący krwawą czerwienią tuż pod sklepieniem. Nie spóźniliśmy się, więc o co tu może chodzić?
   Wchodzimy do Departamentu, gdzie Służbowcy uwijają się jak w ukropie. Zieleń miga mi przed oczami z każdej strony. Wszyscy gdzieś biegną, wracają, wykrzykują coś do siebie. Wymieniam z Johnem spojrzenie. Przebieramy się szybko, chowamy rzeczy do szafek, po czym szukamy generała. Musimy wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi.
   - Dzień dobry, co się dzieje? - Zatrzymuję się przed mężczyzną z przekrzywioną na głowie czarną czapką. Zerka na nas przelotnie, jest zdenerwowany.
   - Baumwan, Coraje, dobrze, że jesteście. Dostaliśmy informację, że Africon szykuje się do kolejnej próby opanowania Maylisei. - Zamieram. Ledwie rok temu brałem udział w bitwie o cieśninę, dzisiaj dowiaduję się o powtórce. Ogarnia mnie przerażenie, choć na zewnątrz pozostaję obojętny na te wieści. - Idźcie teraz do swoich oddziałów. Fortaleza i Luca znowu będą naszą ukrytą linią.
   Mam uczucie straszliwego deja vu. Znowu mam iść na śmierć. A co z Evemis i Rony'm? Jak zniosą to, że znowu ich opuszczam? Będą się zamartwiać, kto wie, czy tym razem poza ranami ciętymi nie zostanę również postrzelony?
   Szukam swoich ludzi, na moje szczęście cała drużyna zgromadziła się w jednym miejscu przed moim przybyciem. Nie poddali się ogólnej panice, jaka zapanowała w departamencie. Trzydzieści par oczu wpatrzonych jest we mnie. Na twarzach podwładnych nie widzę przerażenia czy nawet zaskoczenia - byli pewni, że wojna całkowicie się nie skończyła. Większość zebranych tu żołnierzy jest ode mnie starsza i ma zdecydowanie większe doświadczenie. Ufają mi, ta ufność z nich emanuje. Nie znają jeszcze szczegółów, ale już są gotowi pójść za mną.
   Pytanie, czy ja jestem ponownie gotowy, by wziąć na siebie odpowiedzialność za tyle ludzkich żyć?
   Przekonamy się.
   Przełykam ślinę i zabieram głos.
   - Witajcie. Pewnie dotarły już do was wieści - Africon szykuje kolejny atak na cieśninę. Ponownie będzie próbował podporządkować sobie Ocelię. Naszym obowiązkiem jest ochronić naszą ojczyznę przed atakiem z zewnątrz. Możemy nazwać to powtórką, ale największą głupotą byłoby sądzić, że i tym razem wszystko przebiegnie dokładnie tak samo. Czeka nas kolejna wojna o pokój. - Spoglądam w twarz każdemu z osobna. - Pierwszego ataku spodziewamy się pod koniec tego tygodnia, ale musimy też brać pod uwagę to, że wróg chce nas zmylić. Możecie wrócić do swoich obowiązków, ale chciałbym, byście coś dla mnie zrobili - pożegnajcie się już dzisiaj ze swoimi rodzinami. Niech wasi bliscy wiedzą, że czeka ich kolejna rozłąka z wami. Zróbcie to jak najszybciej, inaczej możecie nie zdążyć, gdy zostaniecie wezwani nagle. Pozwólcie im się oswoić z tą wiedzą. A teraz rozejdźcie się do swoich zajęć. Dzisiejszy trening będzie cięższy od wszystkich poprzednich.
   Służbowcy rozchodzą się, niektórzy posyłają mi uśmiechy, młodszy oficer, który w rzeczywistości jest kilka lat ode mnie starszy, klepie mnie przyjacielsko po plecach.
   - Dobra robota, kapitanie. Tylko ty potrafisz w uczciwy sposób przekazać im najgorsze wieści. A wyprawą na front się nie martw - wygramy i tym razem.
   Odchodzi, a ja wzdycham ciężko. Mam mieszane uczucia i raczej skłonny jestem stwierdzić, że poniesiemy o wiele większą ofiarę.
   Tylko dwie osoby w instytucie widzą, że nie tylko wojna jest moją misją Do treningu mam jeszcze dużo czasu, opuszczam więc swój departament i zmierzam do gabinetu doktor Smith. Nie lubię u niej bywać, w jej towarzystwie czuję się nieswojo, ale przyjmuję każde odwiedziny jako zło konieczne.
   Członkowie Departamentu Administracji Wewnętrznej to najbardziej szanowani pracownicy Iglesii, choć moim zdaniem na największy szacunek zasługują pracownicy każdego naukowego departamentu, a nie urzędnicy.
   Stoję przed drzwiami gabinetu i biorę głęboki wdech. Grunt to nie dać się tej kobiecie wyprowadzić z równowagi.
   Pukam śmiało, po sekundzie rozlega się głos.
   - Proszę wejść!
   Naciskam klamkę, drzwi ustępują. Wchodzę do tego urządzonego ze smakiem pokoju i znowu mam to uczucie, że w ogóle tutaj nie pasuję. Patrzę na Victelię, jak zawsze siedzi za biurkiem w otoczeniu dokumentów. Czekam aż skończy podpisywać plik papierów i na mnie spojrzy, dopiero wtedy witam się z nią zgodnie ze zwyczajem.
   - Dzień dobry.
   Na jej twarzy pojawia się znany mi już uśmiech uprzejmości i sztuczności. Kobieta spogląda na mnie i odwzajemnia powitanie.
   - Dzień dobry, kapitanie Baumwan. Proszę, niech pan usiądzie. - Wskazuje dłonią krzesło, a kultura znowu wygrywa z moją wielką chęcią stania w miejscu. Zasiadam na twardym meblu, ale nie daję po sobie poznać, że jest mi niewygodnie. - Co pana tu sprowadza?
   - Przyszedłem powiedzieć, że nie mogę być częścią grupy poszukiwawczej Cary DeMone.
   Kobieta patry na mnie zaskoczona. Nagłe zmniejszenie członków grupy opóźni aresztowanie Cary. I bardzo dobrze, może uda nam się znaleźć sposób, by gdzieś ją wysłać, wciąż uważam, że tak drastyczne chwytanie cywila nazywanego mianem przestępcy jest nie na miejscu.
   - A to niby dlaczego? - pyta mnie Victelia bezbarwnym, prawie że grobowym głosem. Wytrzymuję jej spojrzenie, w tej chwili nie mam nic do ukrycia.
   - Ponieważ wyruszam na wojnę.
   Jak widać wieści nie rozeszły się jeszcze po instytucie. Smith patrzy na mnie podejrzliwie. Chyba nie myśli, że skłamałbym w takiej sprawie. Za kilka dni zacznie się prawdziwa praca każdego żołnierza, wszystko to, co ćwiczyliśmy przez te miesiące, będziemy musieli wykonać teraz sto razy pewniej i szybciej, byle tylko zapewnić zwycięstwo armii Ocelii i nie dopuścić do odebrania nam praw morskich do cieśniny. Maylisea od wieków należała do Zjednoczonego Kontynentu Australii i Oceanii, zwanego obecnie Ocelią Nie możemy pozwolić , by odebrano nam to, co nasze.
   - Rozumiem.
   Victelia patrzy na mnie, ale już się nie uśmiecha. Pokazuje swój chłód. gdy nie zważając na moją obecność, chwyta kolejną kartkę ze stosu, czyta ją, po czym składa zamaszysty podpis w odpowiednim do tego miejscu. Nieznacznie wiercę się na krześle, nie wiem jak zareagować.
   - Proponowałbym więc pani poszukać kogoś na moje miejsce - odzywam się, by przerwać irytującą mnie ciszę.
   - Nie ma o tym mowy. - Głos blondwłosej jest tak samo chłodny, jakby należał do Królowej lodu.
   Patrzę na nią zdezorientowany.
   - Ale pani doktor, nie mogę wziąć udziału w tej misji, za kilka dni będę na froncie i...
   - Dokładnie - przerywa mi Smith. - Na wojnę rusza pan za kilka dni. - Podnosi głowę znad dokumentu i posyła mi chłodne spojrzenie. Królowa lodu. Dlatego po pannę DeMone wyruszycie jutro. Jej sąd musi się odbyć jak najszybciej.

****

    Mam dziwne przeczucie, że coś się dzisiaj wydarzy. Coś nieprzyjemnego. Coś o stokroć gorszego od rzucanych mi przez współpracowników złowrogich spojrzeń. Tak, wzięłam sobie dzień urlopu, choć pracuję tu dopiero niecały rok. Ale czy nie widzieli, że tego potrzebowałam Nie chcę stać się wrakiem człowieka tak szybko jak oni. Moi koledzy mają szary odcień skóry, wiecznie podkrążone oczy i blade usta. Ich włosy straciły blask, ruchy zaś witalność. Przypominają mi postaci, o których mówiono w ciemnych latach wampiry. Pozbawione chęci do życia osobniki egzystują wśród innych członków społeczeństwa i je także pozbawioną energii. Zmieniają otoczenia z pięknego w depresyjny, a nic nie zapowiada, by to miało w najbliższej przyszłości zmienić.
     To uczucie utrzymuje się od rana, nie zmienia swojego natężenia, czai się w zakamarku duszy niczym wirus choroby, który czeka na odpowiedni moment, by zacząć się rozprzestrzeniać. Jest niedziela, a to dzień, w którym powinnam mieć wolne. Jednak ze względu na wczorajsze nie pojawienie się w pracy, haruję dzisiaj. Poza mną jest tylko trzech innych pracowników, każdy z nich jest dla mnie niemiły i to w zdecydowanie większym stopniu niż zazwyczaj.
   Pracuję w ciszy, staram się nie wchodzić nikomu w drogę. Staram się być niewidzialną, pomocy udzielam klientom w księgarni tylko, gdy o to poproszę. W drukarni rozkładam kartony, pakuję do nich świeże dzieła. Nie narzekam, choć po kilku godzinami mięśnie ramion odmawiają mi posłuszeństwa. Przerwę robię sobie dopiero wtedy, gdy mam pewność, że pozostali pracownicy zajęci są wykonywaniem zadań na pierwszym piętrze budynku. Siadam przy stole w naszym małym składziku i żebrzę u komputera o najmniejszą możliwą kawę. Niedziela taka jak ta powinna się kończyć po dziesięciu godzinach, dwadzieścia cztery to odrobinę za dużo. Komputer odmawia mi wydania napoju, muszę się obejść smakiem. Wracam więc na dół, w tym samym czasie do firmy wchodzi grupa mężczyzn. Uśmiecham się do nich jak przystało, po czym wykonuję gest powitania.
   - Dzień dobry - witam się. - Czym mogę służyć?
   Dopiero teraz się im przyglądam, a moje serce zamiera. Zza szóstki rosłych mężczyzn wyłaniają się Meyves i Baker. W oczach kapitana dostrzegam smutek. A więc przyszedł czas. Nie mam zamiaru oponować. Zostałam uprzedzona, wiem dobrze, co mnie czeka.
   - Cara DeMone? - pyta jeden z nieznajomych. Ma grubą szyję, wielkie barki, jego napięte mięśnie ramion prawie rozrywają materiał skórzanej kurtki.
   - We własnej osobie.
  Meyves przechodzi za moje plecy, chwyta moje ręce, wykręca do tyłu i zakłada na nie kajdanki elektryczne.
   - Przepraszam - szepcze mi do ucha tak cicho, że tylko ja jestem w stanie go usłyszeć.
   - Jest pani aresztowana za włamanie do Destiny oraz zburzenie Purgatorio. Przysługuje pani obrona w postaci adwokata wybranego przez radę sądu spośród pracowników Departamentu Prawa i Sprawiedliwości. Odpowiada pani jedynie przez sądem i oskarżycielem, inne pytania panią nie interesują. Do czasu rozprawy spędzi pani przynajmniej dziesięć godzin w areszcie. Nie ma pani do kontaktu z kimkolwiek z zewnątrz. - Zerka na Baumwana. - Wyprowadzić ją.
   Brunet popycha mnie do przodu. Stawiając pierwszy krok, czuję smak poniżenia. Miesiąc po rozbiciu Purgatorio zostałam aresztowana, czeka mnie rozprawa przed sądem i więzienie. Moje życie traci właśnie wszystkie perspektywy, które przed sobą widziało, pozostaje tylko jeden horyzont - zimna cela. Mimo tego, że zostałam wcześniej poinformowana o zbliżającym się aresztowaniu i przygotowałam się na to psychicznie, nie radzę sobie z emocjami. Wychodzimy na ulicę, a po moim policzku płynie łza.

****

   Iglesia wita mnie swoją rażącą bielą, przez chwilę naprawdę nic nie widzę. Nie ma to jak oślepnąć w chwili, gdy ma się zakute w kajdanki ręce, a każdy nagły ruch karany jest kilkoma watami prądu. Kroczę korytarzem w obstawie niczym najgroźniejszy przestępca chroniony przez strażników przed atakiem rozsierdzonych lwów.
   Jestem prowadzona do jednej z wind, której szarej drzwiczki odcinają się wyraźnie na tle ściany. Poza kilkoma pobytami w instytucie nie miałam okazji korzystać z tego wynalazku, jedynie w bloku Simona. I nie jest mi z tego powodu smutno. Jest mi za to smutno, bo mój najlepszy przyjaciel jest martwy. Kręcę głową, nie mogę sobie pozwolić na myślenie o nim, bo to pogorszy mój stan. Nie czuję się w dźwigach zbyt pewnie, właściwie to mam małe ataki klaustrofobii.
   Stajemy dziwnie - ja z tyłu wciśnięta między Meyvesem, który wydaje się być chętny do przytulenia mnie w tym momencie, a Bakerem, przed nami trzech mężczyzn, którzy mnie zakrywają przed nimi ten, który wyjaśnił mi moje prawa oraz ósmy z moich oprawców. Chciałabym się oprzeć o metalową ścianę, ale kajdanki mi to uniemożliwiają. Czuję się tak, jakbym trafiła do najgorszego koszmaru i za misję miała przejść cały, by się obudzić.
   Wysiadamy na kolejnym piętrze, zastanawiam się, czy w budynku nie ma czasem schodów. Do tej pory zawsze korzystałam tutaj z windy. Może są ukryte za drzwiami na końcu korytarza, a wiedza o nich jest dostępna nielicznym? Idziemy korytarzem, brakuje mi dźwięku kroków, które są skutecznie tłumione przez biały dywan. Nie mam odwagi spojrzeć w okno, choć to może jedna z ostatnich okazji, by to zrobić. Świat powoli się przede mną zamyka. Tylu rzeczy chciałabym się jeszcze dowiedzieć, a być może sama sobie odebrałam szansę na znalezienie odpowiedzi. Oddaję swoje marzenia w ręce innych i powoli zaczynam godzić się z losem.
   Mój główny kat, mięśniak, wstukuje kod do jedynych drzwi, jakie umiejscowione są na tym korytarzu. Zadzieram głowę do góry i czytam napis nad nami.
   Departament Administracji Wewnętrznej.
   
Przechodzą mnie dziwne dreszcze, wręcz się wzdrygam, prąd drażni ręce, a niepokój, zwielokrotniony niepokój zalewa całą moją duszę. Moje ciało zamienia się w napiętą strunę, gdy drzwi otwierają się przed nami z głośnym zgrzytem, który nie jest wynikiem długiego nieużywania, ale celowym dźwiękiem zapisanym w ustawieniach. Przede mną rozpościera się ogromne biuro w zaskakującym kolorze - w brązie. Po minutach spędzonych w bieli moje oczy są wdzięczne za skupienie na cieplejszym kolorze.
   - Tędy.
   Kapitan Fortalezy popycha mnie delikatnie do przodu, jest ostrożny, jakby nie chciał mi wyrządzić krzywdy. Ale czy może mi się przydarzyć coś gorszego?
   Idziemy korytarzem wewnątrz departamentu, mijamy kilkoro urzędników, którzy nie zwracają na nas większej uwagi, są przyzwyczajeni do widoku przestępców. Docieramy do ciemnych drzwi, wygrawerowany złoty napis głosi, że to gabinet doktor Victelii Smith. Wchodzimy do środka w czwórkę - ja, Patrick, Baumwan i mięśniak który bez ceregieli zasiada na kanapie i patrzy na mnie z kpiącym uśmiechem. Widzę, że ma ochotę powiedzieć coś złośliwego, ale powstrzymuje się. To nie on jest tu teraz najwyższy rangą. Victelia Smith jest moim głównym oskarżycielem i to do niej należy decyzja, czy mnie teraz przesłuchać, czy może kazać przenieść do aresztu, który - jeśli wierzyć mapie w holu głównym - znajduje się w podziemiach.
   Kobieta siedzi za mahoniowym biurkiem i z wprawą wypełnia kolejne dokumenty. Doskonale zdaje sobie sprawę z naszej obecności w pomieszczeniu, mimo to nie odrywa się od zajęcia. Nie wiem, czy sprawdza moją cierpliwość, czy działa według sobie narzuconego porządku, ale denerwuje mnie jej zachowanie. Zostałam tutaj sprowadzona właściwie bez swojej zgody, na nadgarstkach ciążą mi kajdanki, wykręcone do tyłu ręce powoli zaczynają boleć, w głowie czuję pulsowanie i lekkie zawroty, a ona pracuje jak gdyby nigdy nic. Na zewnątrz pozostaję niewzruszona, gdy w środku prawie się gotuję z nadmiaru emocji.
   Kartka ląduje na stercie innych, podpisanych wcześniej dokumentów, pióro zostaje odłożone, pani doktor podnosi wzrok, a ja zamieram, moją duszę atakuje fala lodu.
   Białe włosy kobiety z pewnością ją wyróżniają, młoda twarz wzbudza zazdrość, ale to nie one sprawiły, że mam ochotę krzyczeć.
    Oczy. Oczy Victelii Smith mają kolor czystego, niezmąconego morza. Ten sam odcień co oczy rodziny widzianej przeze mnie za murem Purgatorio. Ten sam odcień co oczy starca spotkanego w korytarzu Destiny.
   Ten sam odcień co moje.
   
- Witaj, Caro DeMone - odzywa się miłym głosem, który wbija się w moje uszy niczym igły. - Miło mi cię wreszcie poznać.
   Patrzę na nią zdziwiona, ona naprawdę się cieszy, że mnie widzi. To się robi coraz bardziej podejrzane.
   - Jestem Victelia Smith.
    Jak bym tego nie wiedziała, w końcu widziałam napis na drzwiach. Poza tym mam względne pojecie o polityce lokalnej, wiem, że zajmuje czołowe miejsce w naszych władzach. Już na pierwszy rzut oka wydaje się być osobą silną, charyzmatyczną, despotyczną i nieznoszącą sprzeciwu. Chyba wiem, dlaczego Baumwan i Baker znaleźli się w mojej grupie oprawców - Smith ich do tego zmusiła. To ona pociąga za wszelkie sznurki, a oni są jej marionetkami. To smutne, ale budzi też we mnie złość. Nie przepadam za manipulatorami, którzy wykorzystują słabość innych do własnych celów.
   - Rozkujcie ją.
   Powoli zaczęłam tracić czucie w palcach, kajdanki zmniejszyły przepływ krwi, a prąd poparzył delikatnie skórę nadgarstków. Mam ochotę je potrzeć, ale to tylko spotęgowałoby ból. Zwieszam się ręce po obu stronach ciała i wpatruję się w białowłosą. Na jej twarzy pojawia się uśmiech, jest on inny od uśmiechu mięśniaka, ale i tak nie budzi we mnie pozytywnych uczuć. Nie odwzajemniam go. Jestem tu jako przestępca, nie gość, którego należy ugościć przy herbatce i ciasteczkach.
   - Zgodnie z procedurą - kobieta wychodzi zza biurka i kieruje się w moją stronę - przed otwarciem rozprawy musimy panią przesłuchać.
   Nie mam sił, by otworzyć usta i wydobyć z siebie dźwięk, kiwam więc tylko głową, nie odrywając wzroku od Victelii.
   - Zaprowadźcie ją do pokoju przesłuchań.
   Zostaję zamknięta sam na sam z Victelią w pokoju ze szklanymi ścianami, podłoga i sufit są zaś czarne. Jedynymi meblami w pomieszczeniu są metalowy stół i dwa krzesła. Czuję się tu nieswojo, odbicia towarzyszące ze wszystkich stron przerażają.
   Spojrzenie Smith jest twarde i pełne chłodu, jakby chciała zamrozić mi serce.
   - A teraz - urzędniczka zabiera głos - opowie mi pani o wszystkim, co pani zrobiła. Z wszystkimi, najdrobniejszymi szczegółami.
   Kręcę głową, na mojej twarzy pojawia się nikły uśmiech, odzywam się po raz pierwszy od aresztowania.
   - Nie wiem, czy mi pani uwierzy.
   Zasiada naprzeciwko mnie, opiera łokcie o blat, a jej spojrzenie stara się wniknąć w głąb mojej duszy.
   - Widziałam już tyle niezwykłych rzeczy, że proszę mi zaufać - uwierzę we wszystko. Zaczynaj, DeMone...

4 komentarze:

  1. O kurczę, nie spodziewałam się, że dzisiaj rozdział. Prawdopodobnie gdyby nie to, że Twoje menu wykracza poza ekran mojego komputera, to bym się nie dziwiła.
    Nie do końca wiem, jak sprecyzować swoje odczucia po lekturze. Widać, że teraz dopiero zacznie się wszystko wyjaśniać i ruszy właściwa akcja. Te pierwsze 10 rozdziałów pozwolę sobie nazwać wstępem. Czekam na rozwiązanie zagadki Purgatorio - w tej chwili najbardziej mnie intryguje.
    Meyves radzi sobie jako kapitan. Podobało mi się to, co powiedział do swoich podwładnych, wiedząc, że może ich niedługo posłać na śmierć. Przez to mam też głupie wrażenie, że jedno z nich - on lub Cara - zginą w związku z tym konfliktem, który się szykuje. Nie wiem, dlaczego.
    Czekam na kolejny i pozdrawiam serdecznie.
    Laurie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W odpowiedzi na wczorajszy komentarz napisałam Ci, że rozdział dzisiaj. A nawet dobrze, że Cię zaskoczyłam, cieszę się :D
      Teraz się zacznie. Przesłuchanie, słowny atak w stołówce i pewnie Meyves znowu oberwie, znając mnie i moje uwielbienie do ciosu otwartą dłonią w klatę :3
      Mam już napisany epilog, więc uprzedzę - i Cara, i Meyves są zbyt ważni, by mieli ginąć ;)

      Dziękuję za komentarz :*

      Usuń
  2. No, to przybywam do następnego rozdziału!
    WTF, mobbing stał się hartującą rzeczą? Really? W ogóle to mi się przypomniało, że u nas w Macu każdy krzyczy o mobing - w takim zabawnym sensie!
    "- Dlatego po pannę DeMone wyruszycie jutro. Jej sąd musi się odbyć jak najszybciej." - UUUU! BANGerskooooo!!! >D
    "- Jest pani aresztowana za włamanie do Destiny oraz zburzenie Purgatorio." - no, nie ;____; biedna Cara. Coraz bardziej i bardziej pogrążana.
    To może zaraz się okaże, że to Victelia jest jej matką D:? Albo... albo kimś z jej rodziny albo... NIE! Jest tą... TĄ NO! XDD Jak oni mieli? *pamięć Naffa taka dokładna*
    Bynajmniej Victelia mnie przeraza. I kij jej w nos ;______; w sumie nie mam co tu dużo komentować! Rozdział dotyczy w końcu samego aresztowania Cary! Czekam na dalsze jej losy :o!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja nawet nie zaczęłam jedenastki pisać, wezmę się za to jutro.
      Cara i Victelia jakoś skojarzone? Może. Wyjdzie w przyszłości.
      A teraz chyba jakieś przesłuchanie będzie, powieje Rozważną, huehuehue.

      Dziękuję za komentarz! :*

      Usuń

Komentarze mile widziane ;) Hejty niekoniecznie :P

Obserwatorzy